– Na pewno pani słyszała o wypadkach w Massachusetts. – Cunningham w dalszym ciągu nie patrzył na panią detektyw, tylko przeglądał raporty. – Pięciu młodych mężczyzn popełniło samobójstwo, zażywając identyczne kapsułki z cyjankiem, zanim otworzyli ogień do agentów ATF i FBI. Z jakiegoś powodu ktoś chce, abyśmy zauważyli, że ma to związek z córką senatora Briera.
Racine poderwała się i popatrzyła po twarzach zebranych. Dopiero w tej chwili uświadomiła sobie, że tylko dla niej jest to nowa informacja.
– I wszyscy, cholera, wiedzieliście o tym od początku?
– Informacja na temat cyjanku jest poufna, jak na razie udało się utrzymać ją w tajemnicy przed mediami.
Racine usiadła, słysząc jego ton.
– I tak ma pozostać, detektywie Racine. Rozumie pani?
– Oczywiście. Ale jeśli mam być członkiem tej grupy specjalnej, oczekuję, że będę na bieżąco o wszystkim informowana.
– To sprawiedliwy układ.
– Więc to było morderstwo z zemsty? – Nie pozwoliła sobie już odebrać głosu.
Maggie była pod wrażeniem. Przeniosła spojrzenie za okno, gdy Racine popatrzyła w jej stronę.
– Na tym etapie nie możemy odrzucić takiego motywu – odparł Cunningham między dwoma kęsami kanapki.
– Może powie mi pan teraz, skąd pan o tym wiedział, zanim doszliśmy, że chodzi o córkę senatora?
– Słucham?
Maggie spojrzała na Cunninghama, Racine zadała bowiem głośno pytanie, które wszystkich po cichu dręczyło. Ta kobieta ma faktycznie więcej odwagi niż rozumu.
– Dlaczego poproszono o współpracę Wydział Pomocniczy? – pytała dalej, niewzruszona stanowiskiem Cunninghama ani jego kwaśną miną. Maggie pomyślała, że jeśli Racine rzeczywiście ma ambicje dostania się do FBI, to właśnie w tej chwili pozbawia się istotnych referencji.
– Zabójstwo na terenie federalnym należy do służb federalnych – odpowiedział swoim najchłodniejszym, najbardziej autorytarnym tonem zastępca dyrektora – i dlatego FBI odpowiada za to śledztwo…
– Taa, tyle to sama wiem. Ale skąd Wydział Pomocniczy? – Racine nie poddawała się. Maggie zerknęła, co zrobi Cunningham. Wszyscy patrzyli na niego, czekając na jego reakcję.
Przesunął do góry okulary i rozejrzał się.
– Wczoraj rano otrzymaliśmy anonimowy telefon – zdradził wreszcie, wbijając ręce w kieszenie i opierając się o podium obok tablicy. – Ktoś dzwonił z automatu w muzeum. Powiedział tylko tyle, że znajdziemy coś interesującego w FDR Memorial. Dodzwonił się bezpośrednio do mnie.
Wszyscy milczeli, czekając na dalsze słowa szefa.
– Nie wiem, dlaczego wybrał akurat mnie – dodał Cunningham po chwili, bowiem nikt, nawet Racine, nie poważył się zadać mu kolejnego pytania. – Może wiedział, że byłem na miejscu zbrodni w Massachusetts. – Przeniósł wzrok na Maggie. – Zacytowano panią w „Timesie”, więc łatwo wyciągnąć z tego wniosek, że zajmujemy się tą sprawą.
Maggie zaczerwieniła się, żałując, że cokolwiek powiedziała. Tamtego ranka, kiedy pogrążona w rozmyślaniach schodziła po schodach J. Edgar Hoover Building, zaskoczył ją dziennikarz z tej gazety. Zapytał o agenta Delaneya. Nie była w stanie ukryć złości i rzuciła mu po prostu, że złapią tych, którzy odpowiadają za tę zbrodnię. Nie powiedziała nic więcej, ale w wieczornym wydaniu „Washington Times” ukazał się artykuł, w którym dziennikarz przedstawił ją jako psychologa kryminalnego, sugerując, że jej wydział jest zaangażowany w sprawę.
– Nic się nie stało. – Cunningham uspokajał ją, machając ręką. – Dla nas liczy się, żeby znaleźć tego łajdaka. Agencie Tully, jak poszło z Emmą i agentką LaPlatz?
– Moim zdaniem dobrze. – Maggie zauważyła, że Tully wrócił już do siebie. Wyjął kopię rysunku z teczki i położył na zagraconym stole. – Nie wiemy, czy ten Brandon ma z tym coś wspólnego, w każdym razie tamtego wieczoru Emma na pewno widziała go z Ginny Brier. Agentka LaPlatz rozsyła w tej chwili jego portret pamięciowy faksem do wszystkich organów ochrony porządku publicznego w promieniu stu kilometrów, z notatką, że facet jest pilnie poszukiwany w celu przesłuchania.
– Przesłuchania i zapewne dobrowolnego badania DNA. Musimy go znaleźć, detektywie Racine – rzekł Cunningham, biorąc do ręki rysunek. – Może roześle pani kilku policjantów z tym portretem, żeby sprawdzili, czy w sobotę rano nikt nie widział Brandona w okolicy muzeum. Niewykluczone, że jest to nasz tajemniczy rozmówca telefoniczny.
Racine przytaknęła posłusznie.
– Musimy się także dowiedzieć, co to za grupa, do której należeli ci chłopcy z Massachusetts. Do tej pory nic nie mamy. – Spojrzał na Gwen. – Jeden z nich przeżył, ale jak dotąd nie chciał z nikim rozmawiać. A zapewne posiada ważne informacje. Mogłaby pani spróbować się z nim porozumieć?
– Oczywiście – odparła Gwen bez wahania.
Tully wyciągnął ulotkę, którą Maggie widziała u niego już wcześniej. Wciąż była złożona w harmonijkę, więc Tully próbował ją wygładzić, prasując ręką stronę ze zdjęciem mężczyzny.
– Byłbym zapomniał. Znalazłem to obok pomnika w sobotę rano. To ulotka tej grupy, która w sobotę wieczorem zorganizowała spotkanie modlitewne. Emma uważa, że Brandon należy do tej grupy. Jeśli Wenhoff nie myli się co do czasu zgonu, morderstwo zostało popełnione wtedy, gdy na dole trwało jeszcze spotkanie.
Cunningham wyciągnął się nad stołem, żeby się przyjrzeć ulotce. Maggie odwróciła wzrok od okna.
– To jest to – oznajmiła, czytając napis drukowanymi literami. – Kościół Duchowej Wolności. Właśnie ta organizacja non profit jest właścicielem domu letniskowego w Massachusetts.
– Jest pani pewna?
Skinęła głową, szukając wzrokiem potwierdzenia u Ganzy. Wszyscy wstali i zaczęli uważnie przyglądać się ulotce. Maggie spojrzała na mężczyznę na fotografii, przystojnego, ciemnowłosego, koło pięćdziesiątki, o aparycji gwiazdora filmowego. Potem przeczytała podpis pod zdjęciem i jej żołądek przewrócił się do góry nogami. Wielebny Joseph Everett. Jezu! Człowiek, który być może stoi za tymi zbrodniami, jest wybawcą jej matki!
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY SZÓSTY
Justin nie mógł uwierzyć własnym oczom. W porównaniu z pozostałymi zabudowaniami, dom Ojca przypominał pieprzony pałac. Był tam kominek i kosztowne skórzane fotele. Półki uginały się pod książkami, podczas gdy członkom społeczności wolno było posiadać wyłącznie Biblię. Na ścianach wisiały oprawione dzieła sztuki, okna zaś zdobiły udrapowane zasłony. Misa ze świeżymi owocami, kolejna rzadkość, stała na ręcznie rzeźbionym stole przy sofie. Obok niej stała puszka pepsi. Cholera! A Alice kazała mu wierzyć, że takie rzeczy jak pepsi to Antychryst albo jeszcze coś gorszego.
Usiadł w jednym ze skórzanych foteli i czekał, jak poleciła mu Cassie, osobista asystentka Ojca. Powinien się denerwować, że się tu znalazł… no, że został tu „przyzwany”. Tak powiedział Darren, kiedy po niego przyszedł, na pewno powtarzając za Ojcem. Taki głupek jak Darren nie wymyśliłby sam takiego słowa.
Słyszał głos Ojca w pokoju obok, który służył mu za biuro. Ojciec najwyraźniej z kimś rozmawiał, a jednak tylko jego głos unosił się w przestrzeni. Pewnie rozmawia przez telefon, pomyślał Justin. Oho, kolejna niespodzianka. Bo musiał to być telefon komórkowy, skoro w obozie nie było cholernej linii telefonicznej.
– To mi się nie podoba, Stephen – mówił Ojciec.
Tak, rozmawia przez telefon, bo Justin nie usłyszał żadnej odpowiedzi.
– Jak to się mogło stać? – pytał dalej Ojciec zniecierpliwionym głosem. Nie czekał na wyjaśnienia. – Tym razem popełnił wielki błąd.
Justin ciekaw był, kto schrzanił sprawę. Potem dobiegł go znowu głos Ojca:
– Nie, nie, już się zajęliśmy Brandonem, nie martw się o niego. Już nie powtórzy tego błędu.
Brandon? A zatem to ten złoty młodzieniec skrewił? Justin uśmiechnął się pod nosem, ale na krótko, bo zaraz przypomniał sobie, że w pokoju mogą być zainstalowane kamery.