Изменить стиль страницы

Mój mały mężczyzno.

Posłuchaj, Nick. Uważaj teraz pilnie, bo opowiem ci coś z pogranicza magii. Jest coś takiego, uwierz mi.

Pewnego wieczoru po męczącym dniu w gabinecie dzielna wiejska lekarka postanowiła przekąsić coś w drodze do domu. Miałam ochotę na drobny występek. I uznałam, że hamburger z frytkami doskonale zakończy mój dzień.

Bodajże chwilę po ósmej weszłam do barku „Hamburgery Harry`ego”. W pierwszej chwili go nie zauważyłam. Siedział przy oknie i pałaszował cos z nosem w książce.

W połowie hamburgera zauważyłam, że to Picasso, mój malarz.

Nie miałam z nim prawie kontaktu, odkąd zostawił mi wtedy śliczne polne kwiaty. Czasem, wychodząc do pracy, słyszałam, jak stuka na dachu albo zastawałam go przy malowaniu domu, ale najczęściej zamienialiśmy tylko kilka słów.

Wstałam, żeby zapłacić. Mogłam wyjść bez słowa, bo siedział odwrócony do mnie plecami, ale nie chciałam wypaść nieładnie, jakbym się wywyższała.

Stanęłam więc przy jego stoliku i zapytałam, co słychać. Mój widok go zaskoczył. Spytał, czy nie napiłabym się z nim kawy.

Wymówiłam się słabo, tłumacząc, że musze wracać do domu do Gusa, ale Matt już uprzątnął dla mnie miejsce, no więc się przysiadłam. Nie zwróciłam wcześniej uwagi, że ma taki miły głos. Oczy też mi się spodobały.

– Co czytasz? – spytałam, nieco speszona, może nawet wystraszona, żeby rozmowa nie utknęła w martwym punkcie.

– Dwie rzeczy. Melville`a. – Podniósł „Moby Dicka”. – A druga to „Łowienie pstrągów w Ameryce”. Żeby mieć coś w rezerwie, jeżeli gruba ryba zawiedzie.

Roześmiałam się. Picasso był bardzo inteligentny, zabawny.

– „Moby Dick”, hmmm, książka na lato czy kac moralny, bo nie zaliczyłeś w szkole lektury obowiązkowej?

– I to, i to – przyznał. – Przez całe życie zawsze coś figuruje na pierwszym miejscu listy niezałatwionych rzeczy. Książka dosłownie wlepia w ciebie gały i przygaduje: „Nie odejdę, dopóki mnie nie przeczytasz”.

Przegadaliśmy ponad godzinę, czas upłynął niepostrzeżenie. Nagle zorientowałam się, że zmrok dawno zapadł.

– Muszę wracać – powiedziałam. Rano wcześnie zaczynam.

– Ja też – odparł z uśmiechem. – Moja obecna szefowa przypomina w każdym calu poganiacza niewolników.

Roześmiałam się.

– Podobno.

Wstałam i odruchowo wyciągnęłam do niego rękę.

– Picasso – powiedziałam. – Nawet nie wiem, jak się nazywasz.

– Harrison – przedstawił się. – Matthew Harrison.

Twój ojciec.

KIEDY następnym razem zobaczyłam Matta Harrisona, siedział na moim dachu i jak szalony przybijał dachówki. Minęło kilka dni od naszego spotkania w „Hamburgerach Harry`ego”.

– Ej, Picasso! – zawołałam, teraz bardziej odprężona i wręcz uradowana na jego widok. – Napiłbyś się czegoś zimnego?

– Już schodzę. Chętnie.

Pięć minut później rzeczywiście stał na ganku, ogorzały jak polerowany miedziak.

– Jak tam na górze? – spytałam.

Roześmiał się.

– Świetnie, chociaż gorąco. Możesz nie wierzyć, ale prawie skończyłem dach.

Niech go piorun trzaśnie! A ja właśnie zaczęłam doceniać jego obecność.

– A jak tam na dole? – spytał Matt, opadając w dżinsowych szortach i rozchełstanej dżinsowej koszuli wprost na bujany fotel. Fotel odchylił się pod jego ciężarem i uderzył w kratkę.

– No, nieźle – pochwaliłam. – Dobrze, że dziś obyło się bez tragicznych nagłówków z linii frontu.

I wtedy kratka za plecami Matta załamała się i jej górna część runęła na nas. Zerwaliśmy się, zaczęliśmy oboje wciskać białą drewniana kratę na miejsce. Płatki róż i powoju obsypały nam głowy.

Roześmiałam się na widok swojego majstra. Wyglądał jak nieco dziwaczny pan młody. Nie pozostał mi dłużny.

– A ty sama nie wyglądasz jak Carmen Miranda?

Wziął młotek, gwoździe i umocował kratkę. Musiałam ja tylko przytrzymać.

Poczułam muśnięcie jego muskularnego uda, a przy wbijaniu ostatniego gwoździa niemal przywarł piersią do moich pleców i aż mnie ciarki przeszły. Co to ma znaczyć?

Nasze oczy się spotkały, błysnęło w nich coś w rodzaju głębokiego porozumienia. Cokolwiek to było, przypadło mi do gustu.

Niewiele myśląc, spytałam, czy nie zostałby na kolacji.

– Nie mam wprawdzie nic szczególnego. Wrzuciłabym po prostu befsztyki i kukurydzę na ruszt.

Zawahał się, i wtedy pomyślałam, że przecież może kogoś mieć. W końcu taki przystojny facet. Cała moja niepewność znikła, kiedy powiedział:

– Wiesz, Suzanne, tak się nieświeżo czuję. Mógłbym wziąć prysznic? Chętnie zostanę na kolacji.

No więc, Matt poszedł do łazienki, a ja do przygotowywania kolacji. I wtedy uprzytomniłam sobie, że nie mam ani befsztyków, ani kukurydzy. Na szczęście nigdy się nie dowiedział, że pobiegłam do sąsiadki po jedzenie. I że Melanie dołożyła mi jeszcze wino, świece, a nawet połowę wiśniowego placka. Dodała, że uwielbia Matta, podobnie zresztą jak wszyscy, toteż życzy mi jak najlepiej.

Po kolacji długo siedzieliśmy na ganku zagadani. Czas znów nam zleciał niepostrzeżenie. Kiedy spojrzałam na zegarek, dochodziła jedenasta. Nie mogłam uwierzyć własnym oczom.

– Jutro mam szpital! – wykrzyknęłam. – Od rana obchód.

– Chciałbym ci się zrewanżować, Suzanne – rzekł Matt. – Czy mógłbym cię zaprosić jutro na kolację?

Nie mogłam oderwać wzroku od jego oczu. Były takie przejrzyście piwne.

– Jak najbardziej. Nie mogę się doczekać! – wyrwało mi się.

Roześmiał się.

– Nie musisz już teraz czekać, droga Suzanne. Przecież jeszcze tu jestem.

– Wiem i doceniam, ale nie mogę się doczekać jutra. Dobranoc, Matt.

Pochylił się, pocałował mnie delikatnie w usta, a potem odjechał.

I tak jak zawsze w moim życiu – przynajmniej dotąd – wreszcie nadeszło upragnione jutro. Pierwszy sygnał dnia dał Gus. Codziennie rano wybiega na ganek i przynosi mi gazetę „Boston Globe”. Trudno o lepszego przyjaciela!

Tego dnia po pracy Picasso obwiózł mnie po wyspie swoim wysłużonym chevroletem. Nadal nie przestawały mnie zachwycać widoki na Martha`s Vineyard.

W końcu wylądowaliśmy wśród pięknych kolorowych skał Gay Head. Matt przypomniał mi, że harpunnik w „Moby Dicku”, Tashtego, jest Indianinem pochodzącym właśnie z Gay Head. Zupełnie nie pamiętałam.

Kilka dni później, kiedy skończył u mnie remont, znów wybraliśmy się na przejażdżkę.

Jeszcze dwa dni później pojechaliśmy aż na wyspę Chappaquiddick. Na plaży widniała mała tabliczka: NIE PRZESZKADZAĆ. TAKŻE MAŁŻOM I INNYM MIĘCZAKOM. Miłe.

Wiem, że zabrzmi to głupio albo jeszcze gorzej, ale rozpierała mnie radość tylko dlatego, że siedziałam obok Matta w samochodzie. Spojrzałam na niego i pomyślałam sobie: cóż to za mężczyzna. A przed nami przygoda. Od dawna się tak nie czułam. Bardzo mi tego brakowało.

Matt odwrócił się do mnie i spytał, o czym myślę.

– O niczym. Oglądam widoki – skłamałam.

– A jeśli zgadnę – nie dawał za wygraną – to mi potwierdzisz?

– No pewnie.

– Jeżeli zgadnę – spytał z podstępnym uśmiechem – to umówimy się znowu? Choćby jutro wieczorem?

– Dobrze, ale jeśli nie zgadniesz, to już się nigdy nie zobaczymy. Wysoka stawka.

Roześmiał się radośnie, po czym puścił do mnie oko i rąbnął prosto z mostu:

– Myślałaś o nas.

Nie mogłam nawet blefować, tylko się zarumieniłam.

– Może.

– Miałem racje! – zawołał i wyrzucił w górę ręce w triumfalnym geście. – No więc jak?

– No więc, trzymaj ręce na kierownicy.

– Na co masz ochotę jutro?

Roześmiałam się… i pomyślałam, że często się przy nim śmieję.

– Oj, nie wiem. Miałam zamiar wykąpać Gusa, bo już bardzo powinnam, kupić cos do jedzenia, może wypożyczyć film.

– Wszystko to mi odpowiada. Jeśli tylko się zgodzisz, chętnie ci potowarzyszę.

Musiałam przyznać, że bawiłam się z Mattem doskonale. Był przeciwieństwem Michaela, który wszystko robił z żelazną logiką, ani razu nie wziął wolnego dnia, pewno nigdy nie skręcił w piękną krętą drogę, urzeczony tylko i wyłącznie jej urodą.