Изменить стиль страницы

Nagle otoczyło go pół tuzina ludzi z HRT, tworząc żywą tarczę. Został szybko przeprowadzony do czekającego vana.

– Obiekt w wozie. Zabezpieczony – zameldował jeden z HRT. – Wywozimy go w diabły.

Odwróciłem się w kierunku domu. A co z jego rodziną? Gdzie oni są?

Wymyślił całą historię? Chryste, co on narozrabiał?

Wtedy ujrzałem jego krewnych. Opuszczali gęsiego dom. Niewiarygodny widok. Włosy zjeżyły mi się na karku.

Starzec w białej koszuli i czarnych spodniach na szelkach. Starsza kobieta w luźnej różowej sukience, na szpilkach, spłakana jak bóbr. Dwie dziewczyneczki w odświętnych białych sukienkach. Dwie kobiety w średnim wieku, trzymające się za ręce. Trzech dwudziestokilkulatków, każdy z rękami nad głową. Kobieta z parą niemowląt.

Kilkoro dźwigało kartonowe pudła.

Zgadłem, co w nich jest.

Zapiski konszachtów tych drani, dowody – pomyślałem.

Wywiadowca Dennis Coulter mówił prawdę. Jego rodzina mu uwierzyła. I to ona uratowała mu życie.

Poczułem mocne klepnięcie w plecy.

– Dobra robota. Naprawdę dobra robota – pochwalił mnie Mahoney.

Roześmiałem się.

– Jak na pieprzonego nowego, co? To był test, prawda?

– Nie mogę tego powiedzieć. Ale jeśli to faktycznie był test, masz u mnie szóstkę.

Rozdział 9

Test? Jezu, westchnąłem w myślach. To po to wysłano mnie do Baltimore? Do diabła, mam nadzieję, że nie.

Tego wieczoru wróciłem późno do domu, stanowczo za późno. Odetchnąłem z ulgą, widząc, że wszyscy położyli się spać i że nikt na mnie nie czeka, zwłaszcza Nana. Nie dałbym rady stawić czoła jej przygważdżająco – potępiającemu spojrzeniu. Marzyłem tylko o dwóch rzeczach. O szklance piwa i łóżku. I o tym, by sen przyszedł jak najszybciej.

Cicho wślizgnąłem się do środka, nie chcąc nikogo budzić. Panowała kompletna cisza, zakłócana jedynie delikatnym szumem lodówki. Planowałem zadzwonić do Jamilli, kiedy tylko dotrę na piętro. Strasznie się za nią stęskniłem. Kotka Ruda otarła się o moje nogi.

– Cześć, Rudzielcu – szepnąłem. – Dobrze się dzisiaj spisałem.

Usłyszałem płacz.

Szybko pobiegłem na górę, do pokoju małego Alexa. Nie spał i rozkręcał syrenę na pełny regulator. Nie chciałem, by Nana czy któreś ze starszych dzieci musiało wstać i zajmować się małym. Poza tym nie widziałem od rana mojego synka i chciałem się do niego przytulić. Tęskniłem za jego buzią.

Kiedy zajrzałem do niego, siedział na łóżku i zrobił zdziwioną minkę na mój widok. Potem się uśmiechnął i klasnął w rączki, jakby mówił: „O kurcze! Tatuś robi dochodzenie. Tatuś, największy naiwniak w całym domu”.

– Czemu jeszcze nie śpisz, Szczeniaczku? Późno jest – powiedziałem.

Sam zrobiłem łóżko Alexa. Jest niskie i ma barierki, żeby nie wypadł.

Położyłem się obok niego.

– Przesuń się i zrób trochę miejsca tatusiowi – szepnąłem i pocałowałem go w czubek główki. Nie pamiętam, by mój ojciec kiedykolwiek mnie całował, więc całuję Alexa przy każdej sposobności. Tak samo zachowuję się wobec Damona i Jannie, bez względu na to, jak bardzo się przed tym wzbraniają, stając się coraz starsi i głupsi.

– Jestem zmęczony, mały człowieczku – powiedziałem, przeciągając się. – A ty? Miałeś ciężki dzień, Szczeniaczku?

Wydobyłem ze szpary między materacem i barierką butelkę i podałem mu ją. Pociągnął zdrowo, a potem przytulił się do mnie. Przycisnął do siebie Muuu i błyskawicznie zasnął.

To było bardzo miłe. Magiczne. Czuć ten cudowny słodki zapach dziecka. Łagodny oddech, oddech dziecka.

Byliśmy parą rozrabiaków, która spała tej nocy jak zabita.

Rozdział 10

Ślubni zaszyli się na kilka dni w Nowym Jorku. Na Dolnym Manhattanie. Tak łatwo było się tam ukryć, zniknąć z mapy. Poza tym Nowy Jork był miastem, w którym mogli dostać wszystko, czego chcieli, kiedy tylko chcieli. Ślubni mieli smak na ostry seks. W każdym razie na zakąskę.

Pozostawali poza zasięgiem pracodawcy przez ponad trzydzieści sześć godzin. Ich łącznik, Szterling, w końcu połączył się z nimi przez komórkę. Byli wtedy w hotelu Chelsea, przy 23. Zachodniej. Za oknem wisiał szyld w kształcie litery L. Pionowe białe HOTEL i czerwone poziome CHELSEA. Symbol Nowego Jorku.

– Półtorej doby próbuję się z wami skontaktować! – zagrzmiał Szterling. – Nigdy więcej nie wyłączajcie komórki, żeby unikać kontaktu ze mną. To ostatnie ostrzeżenie.

Kobieta, Zoja, ziewnęła i pokazała telefonowi palec. Wolną ręką wepchnęła do odtwarzacza East Eats West. Buchnęła głośna rockowa muzyka.

– Jesteśmy zapracowani, skarbie. Wciąż jesteśmy zapracowani. Czego chcesz, do diabła? Masz dla nas nową kaskę? Kasiorka do nas przemawia.

– Ściszcie muzykę, proszę. Proszę! Jest ktoś, kto ma na coś chrapkę. Ktoś bardzo bogaty. Dysponujący dużymi pieniędzmi.

– Jak powiedziałam, skarbie, jesteśmy bardzo zapracowani. Innymi słowy zajęci. Wychodzimy na lunch. Jak wielka jest ta chrapka?

– Taka sama jak ostatnim razem. Bardzo wielka. Osobisty przyjaciel Wilka musi coś mieć.

Zoja skrzywiła się na wzmiankę o Wilku.

– Podaj szczegóły. Specyfikację. Nie marnuj naszego czasu.

– Zrobimy to tak samo jak zawsze, skarbie. Po jednym puzzlu naraz. Kiedy możecie wystartować? Za pół godziny?

– Musimy tu coś dopiąć. Powiedzmy za cztery godziny. O co konkretnie chodzi z tym musem, tą chrapką?

– Jeden artykuł, płeć żeńska. I niedaleko od Nowego Jorku. Najpierw podam wam kierunek. Potem specyfikację artykułu. Macie cztery godziny.

Zoja popatrzyła na swojego partnera, który wylegiwał się na fotelu. Sława słuchał rozmowy, bezmyślnie bawiąc się smyczą zakładaną na penis. Spoglądał przez okno na cukiernię, krawca, automat do robienia zdjęć. Typowy nowojorski widoczek.

– Bierzemy tę robotę – zgodziła się Zoja. – Powiedz Wilkowi, że jego przyjaciel dostanie, czego chce. Żadnych problemów. – Potem przerwała połączenie ze Szterlingiem. Było ją na to stać.

Spojrzała na Sławę i wzruszyła ramionami. Potem popatrzyła w drugi kąt pokoju, na wielkie małżeńskie łoże z dekoracyjnym stalowym zagłówkiem. Leżał tam młody blondynek. Był nagi, zakneblowany i przypięty kajdankami do prętów odległych od siebie mniej więcej o stopę.

– Masz farta – powiedziała do niego Zoja. – Jeszcze tylko cztery godziny zabawy, słonko. Jeszcze tylko cztery godziny.

– Będziesz żałował, że nie krócej – dodał Sława. – Słyszałeś kiedyś takie rosyjskie słowo: zamoczitie. Nie? Pokażę ci zamoczit. Czterogodzinny zamoczit. Wilk mnie tego nauczył. Teraz ty nauczysz się ode mnie. Zamoczit to znaczy połamać komuś wszystkie kości.

Zoja puściła do chłopca perskie oko.

– Cztery godziny. Na zamoczit. Te cztery godziny będą trwały wieczność. Nigdy ich nie zapomnisz, skarbie.

Rozdział 11

Kiedy obudziłem się rano, mały Alex spał słodko obok mnie z łepetynką na mojej piersi. Nie mogłem się powstrzymać, by nie ukraść mu jeszcze jednego całusa. I jeszcze jednego. Potem, wciąż leżąc obok mojego synka, zacząłem myśleć o tajniaku Dennisie Coulterze i jego rodzinie. Kiedy wyszli razem z domu, bardzo mnie to poruszyło. To rodzina uratowała Coulterowi życie, a ja miałem szmergla na punkcie rodziny.

Wcześniej poproszono mnie, żebym przed jazdą do Quantico wpadł do budynku imienia Hoovera. W FBI zawsze nazywano go Biurem. Dyrektor chciał obgadać ze mną wydarzenia w Baltimore. Nie miałem pojęcia, czego mogę się spodziewać, ale byłem niespokojny. Może tego ranka powinienem darować sobie kawę Nany.

Prawie każdy, kto widział Hoovera, był gotów przyznać, że to dziwna i niezwykle paskudna budowla. Zajmuje cały kwartał między Pennsylvania Avenue i 9 Wschodnią oraz 10. Najbardziej pasowałoby do niego określenie forteca. Atmosfera w środku jest jeszcze gorsza niż wygląd zewnętrzny. Grobowa cisza i ponurość jak w kostnicy. Długie korytarze lśnią szpitalną bielą.