Изменить стиль страницы

Nie widziałem Coultera, ale pamiętałem, jak wygląda. Niecałe pięć stóp i osiem cali wzrostu, kozia bródka, na bieżąco z modą. Twardziel z niewyparzoną gębą, ale w gruncie rzeczy zakompleksiony jak wszyscy niscy mężczyźni. Kiedy przedstawił mi swoją wersję wcześniejszych wydarzeń, na chwilę zgłupiałem. Według Coultera tajniacy z policji w Baltimore brali wielkie łapówki od handlarzy narkotyków. Nie wiedział, ilu tajniaków było w to zamieszanych, ale na pewno sporo. Nagłośnił sprawę. Ani się obejrzał, a gliniarze otoczyli jego dom.

Siebie również nie oszczędzał. Przyznał się, że sam też brał łapówki. Ktoś doniósł na niego do wewnętrznego. Jeden z jego partnerów.

– Czemu? – spytałem. To go rozbawiło.

– Bo zrobiłem się chciwy – wyznał z rozbrajającą szczerością. – Chciałem więcej. Wydawało mi się, że trzymam moich partnerów za jaja. Oni jednak mieli inne zdanie.

– Co na nich miałeś?

– Powiedziałem im, że wpadły mi w ręce kopie ich rozliczeń z dilerami, i wiem, kto ile dostał. Kopie rozliczeń z kilku lat.

To wiele wyjaśniało.

– A masz te kopie? – zapytałem.

Coulter się zawahał. Czemu? Przecież miał prostą odpowiedź: mam albo nie mam.

– Może mam – wystękał w końcu. – Oni są przekonani, że mam. Więc teraz są gotowi mnie uziemić. Przyjechali to zrobić… Postarają się, żebym nie wyszedł żywy z tego domu.

Słuchałem tego, co mówi, ale równocześnie usiłowałem wyłowić inne głosy czy dźwięki dobiegające z domu. Na próżno. Zastanawiałem się, czy jest tam jeszcze ktoś żywy. Co Coulter im zrobił? Jak bardzo jest zdesperowany?

Spojrzałem na Neda Mahoneya i wzruszyłem ramionami. Nie byłem pewien, czy Coulter to skruszony łapówkarz, czy tylko glina, któremu kompletnie odbiło. Mahoney też miał wątpliwości wypisane na twarzy. Wątpliwości i minę: „Nie pytaj mnie”. Musiałem udać się do kogoś innego po wskazówki.

– Więc co teraz robimy? – spytałem Coultera.

Parsknął śmiechem.

– Miałem nadzieję, że tobie coś wpadnie do głowy. Podobno jesteś gwiazdą, no nie? Zewsząd ta sama śpiewka.

Rozdział 8

W ciągu następnych kilku godzin kryzysowa sytuacja w Baltimore nie zmieniła się, a jeśli już, to na gorsze. Nie dało się zamknąć sąsiadów Coulterów w domach. Wylegli na werandy i gapili się na nas spragnieni sensacji. Po jakimś czasie policja zaczęła ich ewakuować. Szło to opornie, bo z Coulterami przyjaźniło się wielu ludzi. W pobliskiej podstawówce zorganizowano tymczasową bazę. To przypomniało wszystkim, że Coulter więzi prawdopodobnie również dzieci. Swoich krewnych. Rany boskie!

Rozejrzałem się i pokręciłem z niechęcią głową, widząc całą tę masę policjantów, w tym antyterrorystów i ludzi z HRT. Rój gapiów wybałuszał oczy i pchał się na barierki. Niektórzy życzyli gliniarzom kulki, w ich mniemaniu dobry glina to martwy glina.

Wstałem i jakby nigdy nic podszedłem do funkcjonariuszy czekających za karetką pogotowia. Nikt nie musiał mi uświadamiać, że nie są zachwyceni obecnością federalnych. Kiedy pracowałem w oddziale stołecznym, też nie kłaniałem się im w pas, gdy wsadzali nos w moje sprawy. Zagadnąłem kapitana Stocktona Jamesa Sheehana, z którym już zamieniłem kilka słów zaraz po przybyciu.

– Jak myślisz, co z tego wyniknie?

– Pierwsze pytanie brzmi: czy Coulter zgodzi się kogoś wypuścić – mruknął Sheehan. Pokręciłem głową.

– Nawet nie chce mówić o swojej rodzinie. Kiedy go spytałem, czy ktoś z jego krewnych jest w domu, nie potwierdził ani nie zaprzeczył.

– No a co w ogóle mówi? – spytał kapitan.

Przekazałem mu co nieco z tego, co powiedział mi Coulter ale nie wszystko. Bo i po co? Opuściłem rewelacje o powiązaniach miejscowych policjantów z handlarzami narkotyków i jeszcze bardziej druzgocącą informację, że wywiadowca ma pogrążające ich zapiski.

Stockton Sheehan wysłuchał mnie i rzekł:

– Albo wypuści część zakładników, albo będziemy musieli wejść i go dopaść. Przecież nie wystrzela własnej rodziny.

– Mówi, że wystrzela. Grozi, że wystrzela.

Sheehan potrząsnął głową.

– Jestem gotów podjąć to ryzyko. Wejdziemy po zmroku. Wiesz, że musimy.

Pokiwałem głową, nie zajmując stanowiska w tej sprawie, i odszedłem na bok. Do zmroku pozostało jeszcze około pół godziny. Wolałem się nie zastanawiać, co nastąpi, kiedy ten czas minie.

Znów zadzwoniłem do Coultera. Odebrał natychmiast.

– Mam pomysł – powiedziałem. – To chyba nasza największa szansa. – Nie dodałem, że to również nasza jedyna szansa.

– No to mów, co to za pomysł – ponaglił mnie.

Przedstawiłem Dennisowi Coulterowi mój plan…

Dziesięć minut potem kapitan Sheehan wykrzyczał mi w twarz, że jestem „gorszy od wszystkich pieprzonych dupków z FBI”, z którymi kiedykolwiek miał do czynienia. Niewątpliwie oznaczało to, że robię szybkie postępy. Może nawet dobrze, że tego dnia zwolniono mnie ze szkolenia. Do jakiego szczęścia było mi potrzebne? Do żadnego, skoro już awansowałem na „króla dupków z FBI”. Nadając mi ten tytuł, policja baltimorska stwierdziła bez ogródek, że nie aprobuje mojego planu rozwiązania kryzysowej sytuacji, której sprawcą był wywiadowca Coulter. Nawet Mahoney początkowo miał wątpliwości.

– Zgaduję, że nie za bardzo nadajesz się do rozwiązywania problemów wymagających społecznej i politycznej poprawności – skomentował moją relację z ostatniej rozmowy z kapitanem Sheehanem.

– Myślałem, że się nadaję. Teraz wychodzi na to, że nie. Mam nadzieję, że mój pomysł zaskoczy. Lepiej, żeby zaskoczył. Myślę, że oni chcą zabić tego gościa, Ned.

– Też mi się tak widzi. Myślę, że postępujemy właściwie.

– My? – spytałem.

Mahoney skinął głową.

– W tej sprawie trzymam z tobą, chojraku. Masz ikrę, masz sławę. Tak to biega w Biurze.

Chwilę potem policja baltimorska z wielką niechęcią rozluźniła pierścień wokół domu. Mahoney i ja kontrolowaliśmy ten manewr. Wcześniej zapowiedziałem Sheehanowi, że nie chcę widzieć w pobliżu żadnego niebieskiego munduru ani kombinezonu SWAT. Kapitan miał swój pogląd na wysokość dopuszczalnego ryzyka, ja swój. Gdyby policja zaatakowała dom, na pewno byłyby ofiary. Gdyby mój pomysł nie wypalił, przynajmniej nikomu nie stałaby się krzywda. To znaczy nikomu prócz mnie.

Kolejny raz połączyłem się z Coulterem.

– Policja baltimorska zeszła ci z oczu – zameldowałem. – Masz wyjść, Dennis. Natychmiast. Zanim sobie uświadomią, co się dzieje.

Zwlekał chwilę z odpowiedzią. Wreszcie oświadczył:

– Rozglądam się. Wykończyć mnie to żadna sztuka. Wystarczy jeden snajper z celownikiem na podczerwień.

Miał rację. Ale to było bez znaczenia. Mieliśmy tylko jedną szansę.

– Wychodź z zakładnikami – poleciłem mu. – Sam wyjdę do ciebie na schodki.

Nie odezwał się. Byłem przekonany, że straciłem jego zaufanie. Skupiłem się na frontowych drzwiach i próbowałem nie myśleć o ludziach, którzy mogą zginąć za progiem.

No, Coulter, powtarzałem w myślach. Zastanów się, człowieku. To najlepsze rozwiązanie, o jakim możesz marzyć.

W końcu jednak przemówił:

– Jesteś pewien, że to się uda? Bo ja nie. Chyba oszalałeś.

– Jestem pewien.

– W porządku. Wychodzę – rzekł. I po chwili milczenia dodał: – Na twoją odpowiedzialność. Odwróciłem się do Mahoneya.

– Załóżcie mu kamizelkę kuloodporną, kiedy tylko wychyli nos na werandę. Otoczcie go naszymi ludźmi. Nie dopuszczajcie do niego nikogo z Baltimore, choćby robili raban pod niebiosa. Da się to zrobić?

– Masz jaja, chłopie – mruknął Mahoney, szczerząc zęby w uśmiechu. – Bierzmy się za to… a przynajmniej spróbujmy się wziąć.

– Pozwól, że cię wyprowadzę, Dennis. Tak będzie bezpieczniej – powiedziałem do komórki. – Idę do ciebie.

Ale Coulter miał własny plan.

Jezu, wylazł sam na werandę! – jęknąłem w duchu.

Trzymał ręce uniesione wysoko. Był bezbronny niczym niemowlę.

Bałem się, że hukną strzały i runie jak kłoda na ziemię. Rzuciłem się do biegu.