Изменить стиль страницы

– Próbujesz mnie zabić, Myron? Dziwne pytanie.

– Nie.

Myron otrzymał cios pięścią w podbrzusze. Zgiął się wpół, tracąc dech, płuca skurczyły mu się z nagłej, przemożnej potrzeby tlenu, a do oczu rzuciły się łzy.

– Nie kłam, dupku! Myronowi brakło tchu. Billy Lee pociągnął nosem i wytarł twarz rękawem.

– Dlaczego chcesz mnie zabić? – spytał.

Nim Myron, na przekór chęciom, zdążył odpowiedzieć, Billy Lee uderzył go mocno kolbą obrzyna dokładnie w Z, które wyciął mu wczoraj Zorra. Zawirowało mu przed oczami. Szwy puściły, na koszuli wyrosła plama krwi. Billy Lee znowu zachichotał, uniósł kolbę strzelby nad głowę i zamachnął się.

– Billy Lee! – krzyknął Pat.

Myron dostrzegł nadlatujący cios, ale nie było ucieczki. Zdążył jedynie odepchnąć się palcami i poleciał z krzesłem w tył. Uderzenie musnęło go w ciemię, ocierając skórę. Krzesło zahuśtało się i po chwili zderzył się z drewnianą podłogą. Zamrowiło go w głowie.

Chryste!

Spojrzał w górę. Billy Lee znów unosił kolbę. Celnym ciosem z pewnością roztrzaskałby mu czaszkę.

Myron próbował się odtoczyć, niestety, krzesło blokowało mu ruchy. Billy Lee uśmiechnął się.

Trzymając strzelbę wysoko nad głową, odwlekał moment zadania ciosu i patrzył na szamoczącą się ofiarę, jak niektórzy patrzą na ranną mrówkę przed rozdeptaniem jej butem.

Wtem Billy Lee zmarszczył czoło i opuścił broń, przyglądając się jej z namysłem.

– Hm – mruknął. – W ten deseń może się złamać. Chwycił Myrona za ramiona i podniósł go z krzesłem.

– W mordę! – zaklął, trzymając obrzyn na wysokości jego oczu. – Łatwiej mi cię rozwalić, no nie? Myron ledwie słyszał jego chichot. Kiedy mierzą ci prosto w twarz z dwururki, siłą rzeczy skupiasz się wyłącznie na niej. Czarne wyloty luf rosną, zbliżają się, osaczają cię, aż wreszcie nie widzisz nic prócz nich.

– Billy Lee… – ponowił próbę Pat.

Spokojnie, przykazał sobie Myron, czując, jak spod pach tryska mu pot. Zachowaj spokój w głosie. Nie denerwuj go.

– Powiedz mi, o co chodzi, Billy Lee. Chcę pomóc. Billy Lee zarżał szyderczo, strzelba w jego ręku wciąż drżała.

– Chcesz mi pomóc? – spytał.

– Tak. Rozśmieszyło go to.

– A gówno, Myron! Gówno prawda! Myron ani drgnął.

– Nie przyjaźniliśmy się, no nie? Owszem, należeliśmy do bractwa, spędzaliśmy z sobą czas, ale nie byłeś moim kolegą.

Myron nie spuszczał go z oka.

– Ale wybrałeś sobie moment na wspomnienia, Billy Lee.

– Udowodnię ci coś, złamasie. Wciskasz mi tu pierdoły, ze chcesz pomóc. Tak jakbyśmy się przyjaźnili. Gówno Prawda! My nie jesteśmy przyjaciółmi. Nigdy mnie nie lubiłeś.

Nigdy mnie nie lubiłeś? Jak trzecioklasista do trzecioklasisty na szkolnej przerwie.

– A jednak wyciągnąłem cię parę razy z opałów, Billy Lee.

– Nie mnie, Myron. Clu! Chodziło zawsze o niego! O jazdę po pijaku, kiedy mieszkaliśmy w Massachusetts. Nie przyjechałeś tam, żeby ratować mój tyłek. Przyjechałeś tam z jego powodu. Tak samo jak w przypadku burdy w barze w Nowym Jorku. Też z powodu Clu. Billy Lee nagle przekrzywił głowę niczym pies, który usłyszał nowy dźwięk.

– Dlaczego nie byliśmy przyjaciółmi, Myron? – spytał.

– Bo nie zaprosiłeś mnie na swoje przyjęcie urodzinowe na torze wrotkarskim?

– Nie pogrywaj ze mną w chuja, dupku!

– Lubiłem cię, Billy Lee. Byłeś zabawny.

– Ale z czasem ci się znudziłem, nie? Dopóki byłem uczelnianą gwiazdą, wszystko było cacy. A kiedy nie sprawdziłem się jako zawodowiec, przestałem być fajny i zabawny. Nagle stałem się żałosny. Zgadza się, Myron?

– To twoje zdanie.

– No, a co z Clu?

– O co pytasz?

– Przyjaźniłeś się z nim.

– Tak.

– Dlaczego? Clu imprezowa! tak jak ja. Może nawet ostrzej. Stale wpadał w kłopoty. Dlaczego się z nim przyjaźniłeś?

– To głupie, Billy Lee.

– Tak?

– Odłóż strzelbę.

Billy uśmiechał się szeroko, znacząco, nie całkiem normalnie.

– Powiem ci, dlaczego przyjaźniłeś się z Clu – odparł. – Bo był lepszym baseballistą ode mnie. Wiedziałeś, że zagra w ekstraklasie. Tylko to różniło Clu Haida od Billy'ego Lee Palmsa. Chlał, ćpał, dupczył ile wlezie, ale było to bardzo zabawne, ponieważ był zawodowcem.

– Co chcesz przez to powiedzieć, Billy Lee? – spytał Myron. – Że zawodowych sportowców traktuje się inaczej niż resztę ludzi? Też mi odkrycie.

Niemniej odkrycie to posiało w nim niepokój. Zapewne dlatego, że w pozbawionych znaczenia słowach Billy'ego Lee tkwiło mimo wszystko ziarno prawdy. Clu był czarujący i ekscentryczny po prostu dlatego, że był zawodowym sportowcem. Gdyby jednak prędkość rzucanej przez niego piłki spadła o kilka mil na godzinę, nadawana jej rotacja nieco się zmniejszyła, a ułożenie palców nie wprawiało jej w należyty ruch, Clu skończyłby jak Billy Lee. Alternatywne światy – całkiem odmienne życiorysy i losy – oddziela kurtyna grubości błony. W przypadku losu sportowców różnicę pomiędzy tymi dwoma światami widać jednakże zbyt wyraźnie. Wystarczy rzucać piłką odrobinę szybciej od innych, by osiągnąć niedostępny dla większości pożałowania godnych śmiertelników status bóstwa. Zamiast szczurów, szarej anonimowości, obskurnego mieszkania, nudnej pracy masz dziewczyny, sławę, wielki dom. Trafiasz do telewizji, mądrzysz się na tematy życiowe. Ludzie lgną do ciebie, chcą cię słuchać, dotknąć rąbka twojej szaty. A wszystko dzięki temu, że nadajesz skórzanej piłeczce wielką prędkość, wkładasz pomarańczową piłkę w metalową obręcz albo zataczasz kijem odrobinę doskonalszy łuk. Jesteś wyjątkowy. Na dobrą sprawę to bzik.

– Zabiłeś go, Billy Lee? – spytał Myron.

– Co?!

Billy Lee miał taką minę, jakby otrzymał policzek.

– Zazdrościłeś Clu. Miał wszystko. Zapomniał o tobie.

– Był moim najlepszym przyjacielem!

– Dawno temu.

Myron znowu rozważał, co począć. Nie był związany zbyt mocno, lecz potrzebował czasu, żeby zsunąć z siebie sznur, a poza tym miał za daleko do prześladowcy. Zadrżał na myśl, jak na całkowite odcięcie od wydarzeń zareagował Win. Wolał o tym nie myśleć. Twarz Billy'ego Lee przecięła dziwna bruzda. Przestał się trząść i spojrzał prosto. Nie drżał, tiki ustały.

Nagle zniżył głos.

– Dosyć tego. Zapadła cisza.

– Muszę cię zabić, Myron. W samoobronie.

– O czym ty mówisz?

– Zabiłeś Clu. A teraz chcesz zabić mnie.

– Oszalałeś.

– Może zleciłeś to swojej sekretarce. I ją złapali. Może zabił go Win, twój stały fagas. A może zrobiłeś to sam. W twojej agencji znaleziono pistolet. W twoim wozie krew.

– Po co miałbym zabijać Clu?

– Wykorzystujesz ludzi, Myron. Wykorzystałeś go, żeby założyć firmę. Ale po wpadce na ostatniej kontroli antynarkotykowej Clu był skończony. Pomyślałeś więc o zmniejszeniu strat.

– To bez sensu. A nawet gdyby miało sens, to po co miałbym zabijać ciebie?

– Bo ja też mogę opowiedzieć.

– O czym?

– O twojej uczynności.

Billy'ego Lee zawiódł głos, po twarzy ciekły mu łzy. Oznaczało to wielkie kłopoty. Koniec spokoju. Dubeltówka znowu drżała. Myron wypróbował więzy. Nie zelżały. Mimo panującego gorąca poczuł w żyłach płynną lodowatość. Znalazł się w pułapce. Bez szansy na jakikolwiek manewr. Billy'emu Lee nie wyszła próba chichotu, zmęczył się.

– Żegnaj.

Trzewia Myrona ścisnął popłoch. Od śmierci dzieliły go sekundy. Kropka. Kombinacja narkotyków i paranoi odebrała Billy'emu Lee wszelką zdolność logicznego myślenia. Myron nie był w stanie odwieść go strzału. Raz jeszcze rozważył możliwości, żadna nie wydawała się dobra.

– Win – powiedział Myron.

– Mówiłem już, że się go nie boję – odparł Billy Lee.

– Nie do ciebie mówię.

Myron spojrzał na Pata. Barman oddychał ciężko. Ręce wisiały mu bezwładnie, jakby ktoś wypełnił je mokrym piachem.

– Kiedy on pociągnie za spust, nie chciałbym być w waszej skórze – ostrzegł Myron. Pat ruszył w stronę Palmsa.

– Ochłoń na chwilę, Billy Lee – powiedział. – Przemyśl sprawę.