Wciąż uśmiechając się znacząco, Myron czuł się jak idiota lub synoptyk w porannym dzienniku, co na jedno wychodzi. Próbował starej sztuczki. Udawaj, że wiesz więcej, niż wiesz. Skłoń gościa do gadania. Kombinuj. Improwizuj.
Gordon splótł dłonie i położył je na biurku. Udawał opanowanego.
– Ta rozmowa jest bardzo dziwna. Zechce mi pan wyjaśnić, co pana sprowadza?
– Uznałem, że musimy porozmawiać.
– O czym?
– Na przykład o pańskim wydziale. Czy nadal zmusza pan studentów filologii do czytania Beowulfa?
– Proszę pana, jakkolwiek pan się nazywa, nie mam czasu na gierki.
– Ja również.
Myron wyjął egzemplarz Cyców i rzucił go na biurko. Pisemko było tak pogięte i wymiętoszone, jakby przeszło przez ręce niedorostka przeżywającego burzę hormonalną.
Gordon ledwie raczył na nie spojrzeć.
– Co to jest? – spytał.
– I kto tu bawi się w gierki?
Harrison Gordon zagłębił się w fotelu, nerwowo trąc podbródek.
– Kim pan jest? Naprawdę.
– Nieważne. Jestem posłańcem.
– Dla kogo?
– Od kogo?! Niewłaściwy przyimek, panie dziekanie.
– Niech pan się nie wymądrza, młody człowieku!
– No wie pan!
Myron zmierzył go wzrokiem. Gordon wciągnął powietrze, jakby za chwilę miał zanurkować w wodzie.
– Czego pan chce? – spytał.
– A jeśli powiem, że mam przyjemność obcowania z panem?
– To nie temat do żartów.
– Pewnie.
– Więc proszę skończyć te gierki. Czego pan ode mnie chce?
Myron znów przybrał znaczący uśmiech. Dziekan Gordon na chwilę się stropił, lecz szybko zrewanżował się uśmiechem. Również znaczącym.
– A może powinienem spytać: ile? – dodał.
Już trochę się opanował. Zadano mu cios, więc musiał go odparować. Pojawił się kłopot. Ale było też rozwiązanie. Normalne w jego świecie.
Pieniądze.
Z górnej szuflady wyjął książeczkę czekową.
– Więc? – spytał.
– Nie tak szybko.
– Słucham?
– Nie sądzi pan, że ktoś powinien za to zapłacić?
Gordon wzruszył ramionami.
– Proszę wymienić kwotę. – odparł.
– Nie sądzi pan, że pieniądze w tej sprawie to nie wszystko?
Gordona tak to zaskoczyło, jakby Myron zaprzeczył prawu grawitacji.
– Nie rozumiem.
– A co ze sprawiedliwością? Kathy należy się pełne zadośćuczynienie.
– Zgoda. Gotów jestem zapłacić. Co jej przyjdzie z zemsty? Jest pan jej posłańcem, tak?
– Tak.
– Proszę jej przekazać, żeby wzięła pieniądze.
Myrona ścisnęło w sercu. Ten człowiek, bez wątpienia zamieszany w wydarzenia tamtego wieczoru, wziął go za wysłannika żywej Kathy Culver! Stąpaj lekką stopą, nadobny Myronie, niczym motyl, powiedział sobie. Tylko jak to rozegrać…
– Kathy ma panu za złe – spróbował.
– Nie chciałem jej skrzywdzić.
Myron dramatycznie uniósł głowę i, kładąc rękę na sercu, zadeklamował:
– „Czy twe zamiary zgubne, czy przyjazne, to w tak wątpliwej zjawiasz się postaci, że muszę dobyć z ciebie głos”.
– Co to ma znaczyć?
– Lubię wplatać do rozmów cytaty z Szekspira. Dzięki temu biorą mnie za inteligenta.
Gordon skrzywił się.
– Czy możemy wrócić do tematu? – spytał.
– Oczywiście.
– Twierdzi pan, że Kathy nie chce pieniędzy.
– Tak.
– A czego chce?
Dobre pytanie.
– Ujawnienia prawdy.
Odpowiedź wymijająca, niejasna, niekonkretna.
– Jakiej prawdy?
– Niech pan nie udaje głupiego! – udał oburzenie Myron. – Czyżby naprawdę zamierzał pan wypisać czek na jej ulubioną organizację charytatywną?
– Ależ ja nic nie zrobiłem – odparł piskliwie Gordon. – Kathy tamtej nocy uciekła. I tyle ją widziałem. Co w takiej sytuacji mogłem myśleć, co mogłem począć?
Z braku lepszego pomysłu Myron spojrzał na niego z niedowierzaniem. Zastosował taktykę Jake’a: „Nic nie mów i licz na to, że delikwent sam założy sobie pętlę na szyję”. Najlepiej sprawdzała się ona w przypadku pragmatyków. Urodzonych z wadliwym chromosomem, który nie pozwalał im milczeć.
– Musi zrozumieć, że zrobiłem, co mogłem – ciągnął Gordon. – Zniknęła. Co miałem począć? Iść na policję? Czy tego chciała? Byłem skołowany. Myślałem o niej. Mogła zmienić zdanie. Chciałem bronić jej interesów. Pogubiłem się.
Po tym ostatnim zdaniu Myronowi łatwiej było udawać niedowiarka. Bardzo chciał wiedzieć, o czym tamten, do licha, mówi. Siedzieli, wpatrując się w siebie. Wtem z twarzą Gordona coś się stało. Trudno było określić co, ale nagle przygasł. Boleśnie zmrużył oczy. Potrząsnął głową.
– Dość tego – rzekł cicho.
– Czego?
Gordon zamknął książeczkę czekową.
– Nie zapłacę. Niech pan jej powie, że spełnię wszystkie jej życzenia. Poprę ją, niezależnie od tego, ile mnie to kosztować. Za długo to trwa. Nie mogę tak dalej żyć. Nie jestem złym człowiekiem. Ta dziewczyna jest chora. Potrzebuje pomocy. Chcę jej pomóc.
– Na pewno?
Myron nie tego oczekiwał.
– Tak. Bardzo chcę.
– Chce pan pomóc byłej kochance?
Gordon poderwał głowę.
– Co takiego?!
Myron ślizgał się na oślep po cienkim lodzie. Jego ostatnie pytanie podziałało jak płomień z lutownicy.
– Powiedział pan „kochance”?! Masz babo placek!
– Pana nie przysłała Kathy. Ona nie ma z panem nic wspólnego.
Myron nie odpowiedział.
– Kim pan jest? Jak pan się naprawdę nazywa?
– Myron Bolitar.
– Jak?
– Myron Bolitar.
– Jest pan policjantem?
– Nie.
– Więc kim?
– Menedżerem sportowym.
– Kim?!
– Reprezentuję sportowców.
– Pan… więc, co pan ma z tym wspólnego?
– Jestem znajomym Kathy – odparł Myron. – Próbuję ją odnaleźć.
– Czy ona żyje?
– Nie wiem. Ale pan, widzę, tak sądzi.
Harrison Gordon wysunął dolną szufladę, wyjął papierosa i zapalił.
– Szkoda zdrowia – rzekł Myron.
– Rzuciłem palenie pięć lat temu. A przynajmniej wszyscy tak myślą.
– Jeszcze jedna mała tajemnica?
Gordon uśmiechnął się smutno.
– Pan przysłał mi to pismo?
– Nie.
– Więc kto?
– Nie mam pojęcia. Staram się to ustalić. Wiem, że je panu przysłano. Wiem również, że ukrywa pan coś w związku ze zniknięciem Kathy.
Gordon zaciągnął się głęboko i wydmuchał dym.
– Mogę zaprzeczyć. Mogę zaprzeczyć wszystkiemu, co tu dziś powiedziałem.
– Może pan. Mam jednak to pisemko. I nie muszę kłamać. A ponadto znam szeryfa Jake’a Courtera. Niemniej ma pan rację, ostatecznie moje słowo będzie przeciwko pańskiemu.
Dziekan Gordon zdjął okulary i potarł oczy.
– Nie, nie dojdzie do tego – rzekł wolno. – Mówi poważnie. Pragnę jej pomóc. Muszę jej pomóc!
Myron nie wiedział, co myśleć. Wydawało się, że ten człowiek autentycznie cierpi, ale w swoim życiu oglądał już takie występy, że schowałby się Laurence Olivier. Czy Gordon naprawdę poczuwał się do winy? Czy za tym nagłym katharsis stały wyrzuty sumienia, czy może instynkt samozachowawczy? Nie był tego pewien. Zresztą nie dbał o to, zależało mu jedynie na poznaniu prawdy.
– Kiedy po raz ostatni widział pan Kathy? – spytał.
– Tej nocy, kiedy zniknęła.
– Przyszła do pana domu?
Gordon skinął głową.
– Było późno. Około jedenastej, wpół do dwunastej. Siedziałem w gabinecie. Żona leżała już w łóżku na piętrze. Zadzwoniono do drzwi. Kilka razy, natarczywie. Dzwonki przeplatały się z waleniem. To była Kathy.
Mówił to takim głosem, jakby po raz kolejny czytał dziecku dobrze znaną bajkę.
– Płakała, a właściwie łkała bez opamiętania. Tak silnie, że nie była w stanie mówić. Wprowadziłem ją do gabinetu. Nalałem jej brandy i otuliłem wełnianym kocem. Wydała się… – urwał, szukając słów -…taka mała. Bezradna. Usiadłem naprzeciwko i wziąłem ją za rękę. Wyrwała ją. I wtedy przestała płakać. Nie stopniowo, ale od razu, jak za naciśnięciem guzika. Zamilkła. Na jej twarzy nie było nic, żadnych uczuć. A potem zaczęła mówić.
Gordon sięgnął do szuflady po następnego papierosa i włożył go do ust. Zapałka zapaliła się za czwartym razem.