Mabel Edwards wróciła z tacą.
– Już kiedyś się widzieliśmy – powiedziała.
Myron skinął głową, próbując sobie przypomnieć. Coś zaczęło mu świtać, ale niewyraźnie.
– Chodziłeś do szkoły średniej. – Podała mu filiżankę na talerzyku, a potem podsunęła tacę z cukrem i śmietanką. – Horace zabrał mnie na mecz. Graliście z Shabazzem.
Myron przypomniał sobie. Pierwsza klasa liceum, turniej w Essex. Shabazzem nazywano w skrócie szkołę średnią Malcolma X Shabazza w Newark. Nie było w niej białych. W pierwszej piątce grali tam zawodnicy z imionami takimi jak Rhahim i Khalid, a gimnazjum otaczało ogrodzenie z drutu kolczastego, na którym wisiały tabliczki: „Teren strzeżony przez psy”.
– Psy na straży szkoły średniej. Kurka wodna!
Mabeł parsknęła śmiechem, od którego zatrzęsło się całe jej ciało.
– W życiu nie widziałam nic równie śmiesznego, jak ci bladzi chłopcy na parkiecie, nieprzytomni ze strachu, z oczami wielkimi jak spodki. Tyś jeden był u siebie.
– Dzięki pani bratu.
– Byłeś najlepszym koszykarzem, z jakim pracował. Twierdził, że jesteś skazany na wielkość. – Pochyliła się do przodu. – Byliście dla siebie stworzeni, co?
– Tak.
– Horace kochał cię, Myron. Wciąż o tobie mówił. Tak szczęśliwego jak wtedy, gdy podpisałeś zawodowy kontrakt, nie widziałam go, wierz mi, od lat. Zadzwoniłeś do niego?
– Jak tylko się dowiedziałem.
– Pamiętam. Przyszedł tu i powiedział mi o tym – dodała rzewnym głosem i poprawiła się w siedzeniu. – A kiedy odniosłeś kontuzję… rozpłakał się. Mój wielki, twardy brat przyszedł tu, usiadł tam, gdzie siedzisz, i poryczał się jak dziecko.
Myron milczał.
– Chcesz usłyszeć więcej? – spytała.
Łyknęła kawy. Trzymający filiżankę Myron nie był w stanie się poruszyć. W końcu zdobył się na skinienie głową.
– Kiedy w zeszłym roku próbowałeś wrócić do gry, strasznie się o ciebie martwił. Chciał do ciebie zadzwonić, porozmawiać.
– Dlaczego nie zadzwonił? – spytał Myron ze ściśniętym gardłem.
Mabel uśmiechnęła się łagodnie.
– Kiedy ostatnio z nim rozmawiałeś?
– Właśnie wtedy. Tuż po przyjęciu do Celtics.
Skinęła głową, jakby to wyjaśniało wszystko.
– Horace wiedział, jak cierpisz. Pewnie uznał, że zadzwonisz, jak będziesz gotów.
Myron poczuł w oczach wzbierające łzy. Odsunął jednak od siebie napływ wyrzutów sumienia i żalów. Nie było na to czasu. Zamrugał kilkakrotnie oczami i podniósł do ust filiżankę.
– Widziała pani ostatnio brata? – spytał, łyknąwszy kawy.
Mabel wolno odstawiła filiżankę i przyjrzała mu się uważnie.
– Dlaczego o to pytasz?
– Nie pokazał się w pracy. Brenda go nie widziała.
– To rozumiem. – W jej głosie zabrzmiała ostrożność. – Ale dlaczego cię to interesuje?
– Chcę pomóc.
– W czym?
– W odnalezieniu go.
Mabel Edwards odczekała chwilę.
– Nie zrozum mnie źle, Myron, ale jaki masz w tym interes? – spytała.
– Próbuję pomóc Brendzie.
Lekko zesztywniała.
– Brendzie?
– Tak.
– Czy wiesz, że załatwiła sobie sądownie, by się do niej nie zbliżał?
– Tak.
Mabel włożyła na nos półszkła, wzięła robótkę i druty zatańczyły.
– Może nie powinieneś się do tego mieszać.
– A więc pani wie, gdzie jest Horace?
Potrząsnęła głową.
– Tego nie powiedziałam.
– Brendzie grozi niebezpieczeństwo, pani Edwards. Horace może w tym maczać palce.
Druty znieruchomiały.
– Myślisz, że Horace skrzywdziłby własną córkę? – spytała o ton ostrzej.
– Nie, ale jedno może mieć związek z drugim. Ktoś włamał się do jego mieszkania. Pani brat spakował walizkę wycofał pieniądze z konta. Myślę, że ma kłopoty.
Druty znów poszły w ruch.
– Jeżeli ma kłopoty, to może lepiej, żeby pozostał w ukryciu – odparła.
– Niech pani mi powie, gdzie on jest, pani Edwards. Chciałbym pomóc.
Dłuższy czas milczała. Robiła na drutach, pociągając za przędzę. Myron rozejrzał się po pokoju. Jego wzrok znów spoczął na zdjęciach. Wstał i przyjrzał się im.
– To pani syn? – spytał.
Spojrzała sponad okularów.
– Terence. Za Rolanda wyszłam w wieku siedemnastu lat. Pan Bóg dał nam dziecko rok później. Roland zmarł, kiedy Terence był malutki. Zastrzelono go na ganku naszego domu.
– Przykro mi.
Wzruszyła ramionami i smutno się uśmiechnęła.
– Terence jako pierwszy w naszej rodzinie skończył studia. Ta z prawej to jego żona. I dwaj moi wnukowie.
Myron wziął zdjęcie.
– Piękna rodzina.
– Pracował i jednocześnie studiował na Yale – ciągnęła. – W wieku dwudziestu pięciu lat został radnym miejskim.
„To dlatego wydało mi się, że skądś go znam – pomyślał Myron. – Z lokalnej prasy i telewizji”.
– Jeżeli wygra w listopadzie, to przed trzydziestką wejdzie do senatu stanowego.
– Na pewno jest pani z niego dumna.
– Oczywiście.
Myron zwrócił się w jej stronę. Wymienili spojrzenia.
– Minęło tyle czasu, Myron. Horace zawsze ci ufał, ale to co innego. Właściwie cię nie znamy. Ci, którzy go szukają… – Urwała i wskazała na spuchnięte oko. – Widzisz to?
Myron skinął głową.
– W zeszłym tygodniu przyszło do mnie dwóch. Chcieli wiedzieć, gdzie jest Horace. Odparłam, że nie wiem.
– Uderzyli panią? – spytał, czując, że czerwienieje mu twarz.
Skinęła głową, wpatrując się w niego.
– Jak wyglądali?
– Byli biali. Jeden wielki.
– Wysoki?
– Mniej więcej twojego wzrostu.
Myron miał metr dziewięćdziesiąt trzy wzrostu i ważył sto kilo.
– A drugi?
– Chudy. Znacznie starszy. Na ręku miał wytatuowanego węża.
Na swoim potężnym bicepsie pokazała, w którym miejscu.
– Niech pani mi opowie, co się stało.
– Jak już mówiłam, przyszli do mnie do domu i chcieli wiedzieć, gdzie jest Horace. Kiedy odparłam, że nie wiem, ten wielki palnął mnie w oko. Ale ten mały go odciągnął.
– Zawiadomiła pani policję?
– Nie. Nie ze strachu. Nie boję się takich tchórzy. Ale Horace mi zakazał.
– Pani Edwards, gdzie on jest?
– I tak już powiedziałam za dużo, Myron. Chcę, żebyś zrozumiał. To niebezpieczni ludzie. Skąd mogę wiedzieć, że dla nich nie pracujesz? Skąd mogę wiedzieć, że twoja wizyta to nie podstęp, by go znaleźć?
Myron nie bardzo wiedział, co odpowiedzieć. Zapewnieniem, że jest niewinny, nie rozproszyłby jej obaw. Postanowił więc zmienić temat.
– Co mi pani może powiedzieć o matce Brendy? – spytał.
Mabel Edwards zamarła. Upuściła robótkę na kolana, a półszkła opadły jej na piersi.
– Co cię naszło, żeby o nią pytać?
– Dopiero co wspomniałem, że ktoś włamał się do mieszkania pani brata.
– Pamiętam.
– Znikły stamtąd listy Brendy od matki. Brenda dostaje telefony z pogróżkami. Zażądano, żeby do niej zadzwoniła.
Twarz Mabel nagle zwiotczała. Oczy się zaszkliły.
– Pamięta pani, kiedy uciekła? – spytał po chwili milczenia.
Jej spojrzenie znów nabrało ostrości.
– Nie zapomina się dnia, w którym umiera brat – odparła ledwo dosłyszalnym szeptem. Potrząsnęła głową. – Ale było, minęło. Anita odeszła dwadzieścia lat temu.
– Proszę mi powiedzieć, co pani pamięta.
– A co tu opowiadać? Zostawiła bratu list i uciekła.
– Pamięta pani, co w nim napisała?
– Że już go nie kocha i chce rozpocząć nowe życie. Coś w tym rodzaju.
Mabel Edwards machnęła ręką, jakby robiła sobie miejsce. Z torebki wyjęła chusteczkę i zmięła ją w ciasną kulkę.
– Może pani powiedzieć, jaka była?
– Anita? – Mabel uśmiechnęła się, ale chusteczkę zostawiła w pogotowiu. – To ja ich z sobą poznałam. Ja i Anita pracowałyśmy razem.
– Gdzie?
– W rezydencji Bradfordów. Byłyśmy pokojówkami. Młodziutkimi dwudziestoletnimi dziewczynami. Pracowałam tam zaledwie pół roku. Ale Anita tyrała u nich przez sześć lat.
– Mówiąc o rezydencji Bradfordów…
– Mam na myśli tych Bradfordów! Anita była tam służącą. Usługiwała głównie starszej pani. Ta kobieta ma teraz pewnie z osiemdziesiąt lat. Ale mieszkali tam wszyscy. Dzieci, wnuki, bracia, siostry. Jak w Dallas. To chore, nie sądzisz?