– Cześć Sandra – Hog podszedł do niej, przechyliła się nad kontuarem, pocałowała go w policzek.

Hogen przejechał lekko dłonią po jej włosach.

Przy okazji trącił Tysona.

Gerard odsunął się na bok, sięgnął po portfel.

– Ja już zapłacę.

– Podobno nie podobał ci się niedźwiedź. – Hogen położył rękę na ramieniu Tysona. Tyson powoli odwrócił się w jego stronę.

– Hog! Proszę cię! – szepnęła Sandra.

– Ile jestem winien? – Tyson znów stanął twarzą do lady.

– Osiemdziesiąt.

Tyson sięgnął do portfela i w tym momencie Hogen znów go popchnął.

– Pytałem się o coś!

– Hog!

Portfel wypadł z ręki Tysona, pieniądze i zdjęcia rozsypały się po podłodze. Pierwszy pochylił się Plam. Podniósł dwa zdjęcia – twarze dwóch mężczyzn.

– Faceci! Patrz Hog, nosi w portfelu zdjęcia facetów.

Tyson zrobił krok w jego stronę. Powoli.

– Żadnych bójek! – Sandra wypadła zza lady, stanęła między nimi. – Dorośli ludzie! Jak smarkacze!

– Oddaj zdjęcia – spokojnie powiedział Tyson.

Plam zerknął na Hogena. Ten patrzył na Sandrę. Dziewczyna zaś, szykowała się, żeby wydrapać komuś oczy.

– Oddaj zdjęcia – powtórzył Tyson i wyciągnął rękę.

Hogen znów spojrzał na Sandrę. Kiwnął głową.

– Masz! – Plam uśmiechnął się triumfalnie, kładąc oba zdjęcia na dłoni Tysona.

Gerard powoli włożył je do portfela.

– Dziękuję za piwo.

Już otwierając drzwi usłyszał za plecami ciche „Pieprzony pedał”. Nie zawahał się jednak, ani na moment. Wyszedł z baru.

„Czyż jest coś bardziej humanitarnego od przyznania każdemu człowiekowi prawa do godnego odejścia, odejścia kiedy chce i jak chce. Czyż jest coś bardziej ludzkiego od darowania cierpiącym ich bólu, choroby i niemocy?

Czy matka, która nie chce patrzeć na cierpienie swego dziecka, okaleczonego dziecka, cierpiącego dziecka, godzić się musi na to cierpienie?! Czyż to nie serce i sumienie matki powiedzieć jej powinno, czy dziecko to może żyć i być w tym życiu szczęśliwe?! Bądźmy odważni! I dajmy ludziom wolność wyboru…”

z przemówienia Johna Tylanda. 22 VI 2067

Skreślił kolejną liczbę na ścianie i położył się do łóżka.

Potem próbował usnąć. A może już śnił…

Widział tamten dzień.

Niedziela, biurowiec miał być pusty. Momorion dostał cynk, że facet tego dnia zjawi się w robocie – jakieś tam, wielce ważne papiery do podpisania.

Dopadli go w gabinecie. Momorion i Łatka.

Tyson siedział na dole, w samochodzie. Nie widział tego, co działo się w budynku, ale słyszał wszystko. Momorion nosił nadajnik wpięty w bluzę, a Tyson wcisnął sobie do ucha kulkę słuchawki.

Najpierw szczęk zamykających się drzwi windy. Potem kroki, ciche stąpnięcia po miękkiej wykładzinie korytarza. Cichy szept Momoriona.

– Zakładamy maski.

A potem już ani szeptu.

Drzwi biura otwarte kopniakiem. Krzyk sekretarki. Spokojny głos Łatki.

– Zamknij dziób. Bo stracisz uśmiech.

Niemal równocześnie głuche walnięcie. To Momorion otworzył drzwi do gabinetu.

– Co…?! – to głos tamtego.

– Twarzą do podłogi! – krzyk Momoriona. – Ty, lala, obok niego!

– Czego chcecie?!

– Ciebie.

A potem ta rozmowa. Idiotyczne zdania. Kretyni. Rozmowa. Tak kończy się zawsze, jeśli oprawca zaczyna rozmawiać z ofiarą. To taki schemat z książek i filmów. Potem zawsze ktoś przychodzi z pomocą.

Tak jak i tym razem.

Po co gadał tak długo?

A potem wycie mężczyzny, któremu Momorion wbił elektrodę w plecy. Trzepot bijącego o podłogę ciała. Zniszczony pień nerwowy. Pewne było, że facet przeżyje. I pewne, że zostanie sparaliżowany do końca swoich dni.

I być może właśnie to wycie ściągnęło pomoc. Nie zatkali mu dzioba, myśleli, że ściany są dźwiękoszczelne. A może to nie była sprawa ryku.

Wypadli na korytarz. Jeszcze spokojni. Dopiero po chwili ciche, jakby z daleka: „Stój!” Zbiegli po schodach, Tyson słyszał ogłuszający tupot nóg, krzyki, strzał.

Zapalił silnik i pełnym gazem ruszył w stronę wyjścia z biurowca.

Pewnie i tak by nie zdążył, a nawet gdyby zdążył, to nie wymknęliby się z pogoni. Ale on popełnił błąd.

Pędził wąską uliczką i dopiero w ostatniej chwili zobaczył dziecko wyskakujące mu przed maską. Kierownica w lewo. W słuchawkach rozpaczliwe:

– Ger!

Samochód wjechał na chodnik, bokiem zahaczając o automat parkingowy. Ktoś podbiegł do chlipiącego dziecka, ściągnął je z ulicy. Tyson już wycofywał. Wypadł zza zakrętu. I wtedy ich zobaczył.

Pędzili w jego stronę.

Łatka z przodu.

Momorion pięć metrów za nim.

A za nimi, kryjąc się za stojącymi po obu stronach ulicy samochodami, biegło kilku mężczyzn z karabinami w rękach. Policjanci albo ochroniarze. Też już dostrzegli samochód Tysona, zrozumieli po kogo jedzie.

To nie musiał być pościg. To mogła być walka.

Ale Łatka nie strzelał. Tak, miał w ręku karabin, mógł zatrzymać się odwrócić, pociągnąć serią po samochodach, po ludziach, którzy go ścigali. Może wtedy zdołałby dopaść samochodu.

Biegł.

Biegł pochylony, długimi krokami, z szeroko otwartymi ustami, oczami wbitymi w jeden punkt. Wreszcie cisnął precz karabin. Broń uderzyła o chodnik, odbiła się od niego, na moment zamarła lufą do góry, wreszcie opadła na beton i znieruchomiała.

I wtedy tamci przestali kryć się za samochodami. Czterech.

Łatka był już blisko, zrozumieli, że im umknie. Zatrzymali się, trzech przyklękło. Wymierzyli.

Dostał w plecy. Równocześnie chyba dwie kule. Rzuciło nim od przodu, pochylił się, trzeci pocisk trafił go w nogę, Łatka zrobił jeszcze krok, drugi. Kolana ugięły się pod nim.

Głowa uderzyła o asfalt.

Momorion uciekł dalej. Może gdyby się zatrzymał… Ale jemu strach kazał uciekać. Dostał w plecy, gdy był o trzy kroki od samochodu.

Tyson poderwał się z łóżka. Koszmar, półsen półjawa, był tak bliski, tak realny. Widział ich dokładnie tak samo jak wtedy.

Gdyby jechał uważnie… Zdążyliby, zdążyli. Pewnie, że policja by ich złapała. Jasne. Ale chłopcy żyliby do dzisiaj, tak jak on wyszliby z pudła.

Nie, nie. Gniliby tam dalej. Oni nie potrafili zrezygnować. Boże, to się stało potem, to też jego, tylko jego, wina.

„Zdradziłeś ich!”

Boże, dlaczego?

Znów zamknął oczy. Przypomniał sobie, co było potem. Facetów, których nie obchodziło nic, prócz tego, jak na nim zrobić pieniądze.

„Może pan napisze książkę, panie Tyson, albo scenariusz do filmu, albo wspomnienia dla mojej gazety? No, panie Tyson?”

Wszyscy znikli, gdy przedstawił przed sądem ostateczną, ustaloną z adwokatem wersję zeznań.

A reszcie ludzi wisiało, co się z nim stanie. I to, co stało się z chłopcami. Ludzie mieli ciekawsze sprawy. W telewizji zaczął się nowy serial. Podrożało masło. Minęła moda na spodnie z grentu. To byli ci sami ludzie…

Nie, Tyson nie miał już im nic do dodania.

„…Ten proces jest kolejną próbą. Ta sprawa, to łamanie kolejnych granic, granic, których nie wolno nam przekroczyć. Tak jak drzwi, gdy naciśnie się klamkę, mogą się już tylko otwierać, coraz szerzej i szerzej. I nie sposób tego powstrzymać, chyba żeby te drzwi zatrzasnąć na nowo.

To, czego dopuścił się profesor Beaffon, sprawia, że człowiek czuć się może jedynie biologiczną maszyną, żywą składnicą części potrzebnych komuś, kogo stać na ich kupienie. Odsłania też prawdziwy cel Ustaw Eutanazyjnych, polityki Tylanda i sfer interesu za nim stojących. Nie humanitaryzm, nie wielkie cele, ale pieniądz! Pieniądz!

z przemówienia Pierre Marlona,

III Kongres AsLive’u, Nowy Jork

Robert zjawił się punktualnie, tak jak się umówili. Pod pachą taszczył jakiś pakunek, w ręku trzymał małe, plastikowe pudełko.