Don Corleone zapytał poważnie:
– A o co idzie?
Bonasera zerknął na Hagena i Sonny’ego Corleone i potrząsnął głową. Don, siedzący nadal przy biurku Hagena, pochylił się ku przedsiębiorcy pogrzebowemu. Bonasera zawahał się, potem nachylił i przysunął usta tak blisko do owłosionego ucha dona, że prawie go dotknął. Don Corleone słuchał jak ksiądz w konfesjonale, spoglądając w dal, nieporuszony, zamyślony. Trwali tak długą chwilę, aż wreszcie Bonasera przestał szeptać i wyprostował się na całą wysokość. Don popatrzał na niego z powagą. Bonasera, z poczerwieniałą twarzą, odwzajemnił mu nieugięcie spojrzenie. W końcu don przemówił:
– Tego nie mogę zrobić. Ponosi cię.
Bonasera powiedział głośno, wyraźnie:
– Zapłacę, ile pan zechce.
Słysząc to Hagen drgnął, nerwowo targnął głową. Sonny Corleone skrzyżował ramiona i uśmiechnął się sardonicznie, odwracając się od okna, by po raz pierwszy popatrzeć na scenę rozgrywającą się w pokoju.
Don Corleone wstał zza biurka. Twarz miał nadal nieporuszoną, ale głos jego brzmiał lodowato.
– Znamy się od wielu lat – przemówił do przedsiębiorcy pogrzebowego – ale do dzisiejszego dnia nigdy nie przychodziłeś do mnie po radę czy pomoc. Nie przypominam sobie, kiedy ostatnio zaprosiłeś mnie do swego domu na kawę, chociaż moja żona jest matką chrzestną twojego jedynego dziecka. Bądźmy ze sobą szczerzy. Pogardziłeś moją przyjaźnią. Bałeś się być moim dłużnikiem.
– Nie chciałem popaść w kłopoty – wymamrotał Bonasera.
Don podniósł rękę.
– Nic nie mów. Uznałeś, że Ameryka jest rajem. Interes szedł ci dobrze, zarabiałeś na dobre życie, uważałeś świat za nieszkodliwe miejsce, gdzie możesz do woli korzystać z przyjemności. Nigdy nie otoczyłeś się prawdziwymi przyjaciółmi. Bądź co bądź chroniła cię policja, istniały sądy, tobie i twoim nie mogło stać się nic złego. Nie potrzebowałeś dona Corleone. W porządku. Moje uczucia były zranione, ale nie jestem człowiekiem, który narzucałby swoją przyjaźń tym, którzy jej nie cenią… tym, którzy uważają, że niewiele się liczę. – Don przerwał i uśmiechnął się do przedsiębiorcy pogrzebowego uprzejmym, ironicznym uśmiechem. – A teraz przychodzisz do mnie i powiadasz: donie Corleone, proszę o sprawiedliwość. I nie prosisz z uszanowaniem. Nie ofiarowujesz mi swej przyjaźni. Przychodzisz do mojego domu w dzień ślubu mojej córki i prosisz mnie o dokonanie morderstwa, i mówisz – tu głos dona stał się szyderczym przedrzeźnianiem – zapłacę, ile pan zechce. Nie, nie jestem obrażony, ale co ja zrobiłem, że mnie traktujesz tak bez szacunku?
Bonasera wykrzyknął w udręce i strachu:
– Ameryka była dla mnie dobra! Chciałem być dobrym obywatelem. Chciałem, żeby moja córka była Amerykanką.
Don klasnął w dłonie z wyraźną aprobatą.
– Dobrze powiedziane. Doskonale. Więc nie masz na co się skarżyć. Sędzia zawyrokował. Ameryka zawyrokowała. Zanieś córce kwiaty i pudełko łakoci, jak pójdziesz ją odwiedzić w szpitalu. To ją pocieszy. Bądź zadowolony. Ostatecznie to nie jest poważna sprawa, chłopcy byli młodzi, rozhukani, a jeden z nich jest synem wpływowego polityka. Nie, mój drogi Amerigo, ty zawsze byłeś uczciwy. Muszę przyznać, choć pogardziłeś moją przyjaźnią, że bardziej ufałbym słowu Ameriga Bonasery niż czyjemukolwiek innemu. Dlatego daj mi słowo, że wyrzekniesz się tego szaleństwa. To nie po amerykańsku. Przebacz. Zapomnij. Życie jest pełne nieszczęść.
Okrutna i pogardliwa ironia, z jaką to wszystko zostało powiedziane, hamowany gniew dona przemieniły biednego przedsiębiorcę pogrzebowego w dygocącą galaretę, lecz mimo to przemówił dzielnie znowu:
– Proszę o sprawiedliwość.
Don Corleone odparł krótko:
– Sąd wymierzył ci sprawiedliwość.
Bonasera uparcie potrząsnął głową.
– Nie. Wymierzył sprawiedliwość tym młodym. Nie mnie.
Don skwitował to subtelne rozróżnienie aprobującym kiwnięciem głowy, po czym zapytał:
– Jaka jest twoja sprawiedliwość?
– Oko za oko – odrzekł Bonasera.
– Żądałeś więcej – przypomniał don. – Twoja córka żyje.
– Niech oni cierpią tak, jak ona cierpi – rzekł z wahaniem Bonasera. Don czekał, co powie dalej. Bonasera zebrał się na ostatek odwagi i zapytał: – Ile mam panu zapłacić? – Był to rozpaczliwy jęk.
Don Corleone odwrócił się odeń plecami. Oznaczało to odprawienie. Bonasera ani drgnął.
W końcu, wzdychając jak człowiek o dobrym sercu, który nie może długo się gniewać na błądzącego przyjaciela, don Corleone obrócił się na powrót do przedsiębiorcy pogrzebowego, który był teraz blady jak jeden z jego nieboszczyków. Don Corleone mówił łagodnie, cierpliwie:
– Dlaczego boisz się zachować lojalność przede wszystkim wobec mnie? – zapytał. – Zwracasz się do sądów i czekasz całe miesiące. Wydajesz pieniądze na adwokatów, którzy doskonale wiedzą, że wyjdziesz na głupca. Przyjmujesz wyrok sędziego, który jest sprzedajny jak najgorsza dziewka z ulicy. Od lat, kiedy potrzebowałeś pieniędzy, chodziłeś do banków, płaciłeś rujnujące procenty, czekałeś z czapką w ręku jak żebrak, podczas gdy oni węszyli, wsadzali ci nos w tytek, by się upewnić, czy zdołasz ich spłacić.
Don przerwał, jego głos stał się surowszy.
– A gdybyś przyszedł do mnie, moja kieska byłaby twoją. Gdybyś przyszedł do mnie po sprawiedliwość, te szumowiny, które skrzywdziły twoją córkę, płakałyby dziś gorzkimi łzami. Gdyby przez jakieś nieszczęście taki porządny człowiek jak ty narobił sobie wrogów, staliby się oni moimi wrogami… – don podniósł rękę z palcem wymierzonym w Bonaserę – a wtedy, wierz mi, baliby się ciebie.
Bonasera pochylił głowę i wymamrotał zdławionym głosem:
– Niech pan mi będzie przyjacielem. Przyjmuję.
Don Corleone położył mu dłoń na ramieniu.
– Dobrze – powiedział. – Będziesz miał sprawiedliwość. Któregoś dnia, a ten dzień może nigdy nie nadejść, zwrócę się do ciebie, żebyś mi w zamian oddał przysługę. Do tego dnia uważaj tę sprawiedliwość za podarunek od mojej żony, matki chrzestnej twojej córki.
Kiedy drzwi się zamknęły za wdzięcznym przedsiębiorcą pogrzebowym, don Corleone obrócił się do Hagena i rzekł:
– Daj tę sprawę Clemenzie i powiedz mu, żeby użył ludzi pewnych, takich, których nie poniesie zapach krwi. Bądź co bądź nie jesteśmy mordercami, bez względu na to, co ten posługacz nieboszczyków ubrdał sobie w swojej głupiej głowie.
Zauważył, że jego pierworodny przygląda się przez okno zabawie w ogrodzie. To beznadziejne – pomyślał don Corleone. – Jeżeli nie chce skorzystać z pouczenia, Santino nie będzie mógł nigdy prowadzić rodzinnych interesów, nie będzie nigdy mógł zostać donem. Trzeba znaleźć kogoś innego. I to prędko. Ostatecznie on sam nie jest nieśmiertelny.
Z ogrodu doleciał radosny, gromki krzyk, zaskakując wszystkich trzech mężczyzn. Sonny Corleone przysunął się do okna. To, co zobaczył, sprawiło, że ruszył szybko do drzwi, z uśmiechem rozradowania na twarzy.
– Jest Johnny, przyjechał na wesele, a nie mówiłem?
Hagen podszedł do okna.
– To rzeczywiście pański syn chrzestny – powiedział do dona Corleone. – Przyprowadzić go tutaj?
– Nie – odrzekł don. – Niech ludzie się nim nacieszą. Niech przyjdzie do mnie, jak będzie gotowy. – Uśmiechnął się do Hagena. – A widzisz? Jest dobrym chrzestnym synem.
Hagen poczuł ukłucie zazdrości. Powiedział sucho:
– Minęły już dwa lata. Pewnie ma znowu kłopoty i chce pańskiej pomocy.
– A do kogo ma pójść, jak nie do swego ojca chrzestnego? – zapytał don Corleone.
Pierwszą osobą, która zobaczyła Johnny’ego Fontane wchodzącego do ogrodu, była Connie Corleone. Zapomniała o swojej godności oblubienicy i wrzasnęła: „Johnny!” Potem rzuciła mu się w ramiona. Przytulił ją mocno, pocałował w usta i obejmował ją wpół, gdy inni nadbiegli, by go powitać. Byli to wszystko jego starzy przyjaciele, ludzie, z którymi dorastał na West Side. A potem Connie pociągnęła go do męża. Johnny zauważył z rozbawieniem, iż jasnowłosy młody człowiek ma nieco kwaśną minę widząc, że nie jest już gwiazdą tego dnia. Roztoczył więc cały swój urok, ściskając dłoń pana młodego, pijąc jego zdrowie szklanką wina.