Изменить стиль страницы

11

Poniedziałkowy poranek. Patricia przyglądała się mężowi, pogrążonemu w lekturze „Boston Globe”. Doskonale wiedziała, w jakiej kolejności czyta gazetę: zaczyna od stron biznesowych, na których sprawdza akcje. W dobre dni uśmiecha się pod nosem, a w złe marszczy brwi, ale nigdy nic nie mówi, bo finansami zajmuje się sam. Potem przechodzi do stron towarzyskich, najpierw szukając wzmianek o sobie i szpitalu, potem czytając po kolei każdy artykuł. Po wieściach z Bostonu przechodził do wiadomości z kraju i ze świata, powoli rozszerzając krąg zainteresowań na sprawy niezwiązane bezpośrednio z nim samym.

Niegdyś powiedział jej, że trzeba być oczytanym, żeby móc prowadzić w pracy inteligentną rozmowę. Nigdy nie wyszedł poza to stwierdzenie, ale Patricia umiała czytać między wierszami. Harper pochodził z rodziny robotniczej. Jego rodzice nie dyskutowali na temat wieści ze świata, nie chodzili na przyjęcia, nie bratali się z politykami. Ich największym marzeniem było znalezienie dobrej pracy, żeby mieć później przyzwoitą emeryturę i móc spokojnie chodzić na ryby.

A Harper miał większe ambicje. Od zawsze ubierał się jak należy, dbał o dłonie i robił wszystko, żeby wyglądać bardziej arystokratycznie od prawdziwych arystokratów. I choć był studentem i z trudem wiązał koniec z końcem, nikt nie kwestionował jego pochodzenia.

Patricia uważała, że dbałość Harpera o pozory była ważna także dla niej, wychowanej w teksańskiej rodzinie potentatów naftowych. Przy nim nikt nie mógł jej zarzucić, że popełniła mezalians albo że Harper nie utrzymuje odpowiedniego poziomu. Miłość i pieniądze były dla niego nierozłączną całością.

A ona to szanowała. I podziwiała. Harper przedstawiał sobą typ człowieka, który dobrze znała: konserwatywny, twardogłowy, silny. Być może to dlatego tak bardzo go kochała. Choćby wyprawiał nie wiadomo co, ona wiedziała, czego się spodziewać. Jego wady były wadami jej ojca, jego zalety także. Tak samo okazywali miłość. Mąż nigdy jej nie zaskakiwał, a ona to doceniała.

Kiedyś, w dzieciństwie, wydawało się jej, że małżeństwo to róże, kolacje przy świecach i wieczny romans. Że mąż będzie zawsze urzekający i namiętny, a ona zawsze będzie śliczną szesnastolatką. Życie potoczy się samo, a ona nigdy nie poczuje się samotna ani przestraszona.

Oczywiście okazało się, że jest inaczej. Czasem, podczas złych dni, kiedy samo otwarcie oczu i wstanie z łóżka wydawało się zbyt wielkim wysiłkiem, dziwiła się, dlaczego jeszcze jest z Harperem. Jaka kobieta żyłaby z mężczyzną, który najpierw obsesyjnie o nią zabiegał, a teraz od lat jej nie dotykał? Jaka żona zostałaby z mężem, gdyby patrzył na nią tak, jak Harper tego dnia, gdy zidentyfikowano ciało Meagan – jakby była najobrzydliwszym stworzeniem na ziemi, jakby popełniła zbrodnię jeszcze gorszą niż zabicie małej dziewczynki?

W dobre dni zdawała sobie sprawę, że o to właśnie chodzi w małżeństwie – o przetrwanie. Przeżyli mimo wymagań zawodu Harpera, choć jego współpracownicy niemal bez wyjątku byli dawno po rozwodzie. Ich przyjaciele zdążyli już zawrzeć drugi związek, kiedy oni podjęli decyzję, by adoptować małą dziewczynkę. Wychowali dzieci. Posłali je do szkoły. Zadbaliby dobrze się im wiodło na drodze, którą sobie wybrały.

Ich małżeństwo nie było już idyllą. Przypominało raczej koleżeństwo, czego dzieci nie mogły zrozumieć – ale mieli też wspólne wspomnienia. Tak dobrze znali się nawzajem. Razem się zmieniali. Dawno zaakceptowali swoje wady i słabostki.

Razem trwali. Po prostu.

Ostatnie sześć miesięcy z pewnością były kolejną próbą. Od sceny z Brianem Patricia przeżywała stany, o których nie mogła rozmawiać z mężem, a nawet z Melanie. Leżała bezsennie w łóżku, słuchając chrapania Harpera i myślała o butelkach dżinu, które wołały do niej z salonu. Marzyła o słodkim zapomnieniu, które wspominała jako ekstatyczne marzenie. Czasem schodziła na dół i patrzyła na portret Meagan – ślicznej, szczęśliwej Meagan, która ufała matce i która powierzyła jej swoje życie.

Potem, w tym krótkim okresie, kiedy poddała się urokom dżinu z tonikiem, znalazła się w okresie permanentnego szaleństwa. Budziła się o czwartej po południu i biegła do pokoju Briana, przekonana, że syn musi tam być, choć wyprowadził się z domu jako dwudziestopięciolatek. Otwierała wszystkie szuflady, szukała starych ubrań, które mogłaby przytulić do twarzy i poczuć jego zapach. A kiedy okazywało się, że w pokoju nie został żaden jego ślad, kiedy powoli do niej dotarło, że Harper usunął jej pierworodnego na dobre, panika podniosła swój brzydki łeb i wraz z alkoholem zaczęła pożerać ją żywcem.

Nagle poczuła rozpaczliwą potrzebę, by znaleźć Meagan. Meagan, kochanie, gdzie jesteś? Chodź do mamusi. Proszę, wróć do domu.

Obok niej w ciemnym pokoju Briana zmaterializował się policjant.

– Przynajmniej nie cierpiała, proszę pani.

Odcięto jej głowę! Cierpiała!

Z okna wyszedł agent FBI w niebieskim garniturze.

– Nie ma pani na to wpływu.

Nie powinnam jej zostawiać z Naną. Dlaczego mieliśmy tyle służących? Wreszcie spod łóżka wypełznął ogorzały szeryf, żujący wielki kawał tytoniu, żeby zatuszować fakt, iż przed chwilą wymiotował.

– No, przynajmniej już pani wie. Lepiej jest wiedzieć.

Moje dzieciątko nigdy nie wróci do domu. Moje dzieciątko nie ma głowy. Widzieliście, co on zrobił z jej rękami? O Boże, Boże, dlaczego ja jeszcze żyję? Dlaczego mnie ktoś nie zabije? Proszę, proszę, zabijcie mnie…

Dwadzieścia pięć lat później, zwinięta w kłębek na łóżku syna, przypominała sobie, jak siedziała na trawie na skraju lasu, w którym pracowali policjanci. Słyszała bzykanie much i smród rozkładu. Otwierała usta do krzyku, ale wychodził z nich tylko śmiech. Śmiała się, śmiała się, śmiała.

– To minie – powiedział Jamie. – To minie.

Ale nie minęło. Przez następne pięć lat trwała na marginesie życia.

Jak to szybko przeleciało… od wypchnięcia z siebie nowego człowieka do włożenia małego ciałka do białej trumienki. Wieko zaraz zamknięto, bo z jej czteroletniej córeczki nie pozostało wiele. Od dobrej matki po wrzeszczącą wariatkę, odwracającą się od własnego syna, odmawiającą mu miłości, bo widok każdego dziecka rozdzierał jej serce. Od dobrej żony po niepocieszony ludzki strzęp. Odpychała nieśmiałe gesty Harpera widząc, że obwinia ją za to, co się stało z córką, ale usiłuje się z tym pogodzić. I zdała sobie sprawę, że już jej na niczym nie zależy.

Ogarnęło ją straszne zimno. Zamknęła się w sobie i z butelką dżinu w ręku objęła otaczającą ją mgłę. Żyła dla tej mgły, kochała ją. Ta mgła była najlepszym jej kochankiem. Wpadała z wdzięcznością w jej ramiona, rozprowadzała ją jak pianę po nagich, obolałych piersiach. Dni mijały leniwie, niezauważalnie, bez myśli, bez uczuć, bez życia. Nie mogła żyć. Gdyby żyła, ból byłby zbyt wielki.

Zabijcie mnie, zabijcie. Po co jeszcze żyję?

Ojciec żądał, żeby przestała pić. Mąż zaprowadził ją do kliniki odwykowej, jak zwykle szukając naukowego lekarstwa na emocje. Nic jej nie obchodziło. Nie chciała wiedzieć, co inni o niej myślą, nie interesowało jej, czego chcą. Nie zwracała uwagi na to, że jej syn zmienia się w ponurego, twardego małego faceta, niezdolnego do uśmiechu. Nie obchodziło jej nic na świecie.

Potem Harper, przepracowany, nieobecny duchem Harper wymyślił coś niespodziewanego. Postanowił się przeprowadzić do Bostonu, gdzie wspomnienia Meagan nie będą już torturować jej i Briana. I kiedy już odzyskała wiarę w niego i w ich małżeństwo, pokazał jej „Córeczkę Tatusia”.

Patricia spojrzała na Melanie tylko raz – na małą, poważną, błękitnooką Melanie – i nagle wszystko się zmieniło.

Znowu się zakochała. Lody pękły, mgła się rozstąpiła. Tak strasznie zapragnęła przytulić tę dziewczynkę, że poczuła niemal fizyczny ból. Zapragnęła się nią zaopiekować, zapewnić, że wszystko będzie dobrze. I z całego serca chciała ją chronić.

Pokochała Melanie dla niej samej. Pokochała w niej odwagę, z jaką znosiła nieznane, za to, że usiłowała wszystkich rozśmieszać. Była silna. Była pełna życia. Była dobra. Była wszystkim, kim Patricia chciała być, a co jej się nigdy nie udało. Była ideałem Patricii Stokes.