Изменить стиль страницы

– Dobrze się czujesz, Berry? – zapytała Pippa, kiedy po raz kolejny przewrócił się z boku na bok.

Pogładził ją po długich blond włosach i Pippa wydała z siebie senne zachęcające odgłosy. Miłość z piękną kobietą stanowiła normalnie pociechę na wszelkie smutki, ale czuł, że tym razem nic mu nie pomoże. Za dużo miał na głowie kłopotów. Kusiło go, żeby porozmawiać o nich z Pippą – była inteligentna i na pewno by go zrozumiała i pocieszyła – ale nie mógł nikomu wyjawiać tego rodzaju sekretów.

Po jakimś czasie wstał i wyszedł pobiegać. Kiedy wrócił, Pippy już nie było. Zostawiła mu owinięty w czarną nylonową pończochę liścik z podziękowaniem.

Kilka minut po ósmej przyszła gosposia i zrobiła mu omlet. Mariannę była chudą, nerwową dziewczyną z francuskiej Martyniki. Mówiła słabo po angielsku i bała się, że odeślą ją z powrotem do domu, co czyniło ją bardzo uległą. Była ładna i Berrington domyślał się, że gdyby kazał jej uklęknąć i obciągnąć sobie członek, uznałaby, że wchodzi to w zakres jej obowiązków. Nigdy tego oczywiście nie zrobił: sypianie ze służbą nie było w jego stylu.

Wziął prysznic, ogolił się i chcąc wzbudzić większy respekt, ubrał się w popielaty garnitur w prążki, białą koszulę i czarny krawat w małe czerwone kropki. Wpiął złote spinki z monogramem, wsunął białą lnianą chusteczkę do kieszonki na piersi i przetarł do połysku czarne półbuty.

A potem pojechał na uczelnię, zaszył się w swoim gabinecie i włączył komputer. Podobnie jak większość akademickich sław, nie zajmował się prawie działalnością dydaktyczną. Tu, na JFU, miał jeden wykład rocznie. Jego rolą było nadzorowanie badań młodszych kolegów i podnoszenie ich prestiżu przez dodawanie swego nazwiska do ich prac. Tego ranka nie był jednak w stanie na niczym się skoncentrować. Czekając na telefon, wyglądał przez okno i obserwował czwórkę młodych ludzi grających ostro w debla na korcie.

Nie musiał długo czekać.

O wpół do dziesiątej zadzwonił do niego rektor uniwersytetu.

– Mamy pewien problem – oznajmił.

Berrington zmarszczył brwi.

– Co się stało, Maurice?

– Właśnie zadzwoniła do mnie jakaś dziwka z „New York Timesa”. Twierdzi, że ktoś na twoim wydziale narusza prywatność badanych. Jakaś doktor Ferrami.

Dzięki Bogu, pomyślał z triumfem Berrington. Hank Stone nie skrewił!

– Obawiałem się czegoś takiego – powiedział starając się, żeby jego głos zabrzmiał odpowiednio poważnie. – Zaraz u ciebie będę. – Odłożył słuchawkę i przez chwilę się zastanawiał. Było zbyt wcześnie, żeby świętować zwycięstwo. Zaczynał dopiero snuć całą intrygę. Musiał teraz spowodować, żeby Maurice i Jeannie zachowywali się dokładnie po jego myśli.

Maurice sprawiał wrażenie zmartwionego. To dobrze. Berrington nie mógł dopuścić, żeby przestał się martwić. Maurice powinien dojść do wniosku, że jeśli Jeannie nie przestanie natychmiast korzystać ze swego programu komputerowego, czeka ich prawdziwa katastrofa. A kiedy postanowi już, że trzeba podjąć zdecydowane działania, Berrington musiał dopilnować, żeby nie zmienił czasami zdania.

Przede wszystkim nie mógł dopuścić do żadnego kompromisu. Wiedział, że Jeannie z natury nie jest zbyt skłonna do ustępstw, jeśli jednak od tego zacznie zależeć cała jej przyszłość, z pewnością spróbuje wszystkiego. Będzie musiał dolewać oliwy do ognia i zagrzewać ją do boju. I robiąc to, przez cały czas udawać, że majak najlepsze intencje. Jeśli wyda się, że próbuje skompromitować Jeannie, Maurice może się zorientować, że coś jest nie tak. Berrington będzie musiał sprawiać wrażenie osoby broniącej Jeannie.

Wyszedł z Wariatkowa i minąwszy Barrymore Theatre i wydział sztuk pięknych, dotarł do Hillside Hall, niegdyś wiejskiego dworku założyciela uczelni, obecnie jej budynku administracyjnego. Gabinet rektora mieścił się we wspanialej bawialni starego domu. Przechodząc przez sekretariat, Berrington skinął łaskawie głową sekretarce doktora Obella.

– Szef czeka na mnie.

Maurice siedział przy wielkim oknie, z którego rozciągał się widok na błonia. Był niskim, barczystym mężczyzną, który wrócił z Wietnamu na wózku inwalidzkim, sparaliżowany od pasa w dół. Berrington miał z nim łatwy kontakt może dlatego, że obaj służyli jakiś czas w wojsku. Obaj lubili także muzykę Mahlera.

Rektor często miał zatroskaną minę. Żeby uniwersytet mógł normalnie funkcjonować, musiał zebrać dziesięć milionów od korporacji i prywatnych sponsorów i jak ognia bał się złej prasy.

Odwrócił fotel i podjechał do biurka.

– Powiedziała, że przygotowują duży materiał na temat etyki naukowej. Nie mogę pozwolić, żeby przytoczyli JFU jako przykład uczelni, w której dochodzi do wypadków jej pogwałcenia. Połowa naszych sponsorów weźmie nogi za pas. Musimy z tym coś zrobić.

– Co to za facetka?

Maurice zajrzał do notesu.

– Naomi Freelander. Szefowa działu etyki. Wiedziałeś, że w gazetach mają teraz dział etyki? Ja nie.

– Nie dziwi mnie, że mają go w „New York Timesie”.

– Co nie przeszkadza, że zachowują się jak gestapowcy. Powiedziała, że artykuł miał się ukazać już wcześniej, ale wczoraj dostali cynk na temat tej twojej Ferrami.

– Zastanawiam się, kto doniósł – powiedział Berrington.

– Zawsze znajdzie się jakaś świnia.

– Chyba masz rację. Maurice westchnął.

– Powiedz, że to nieprawda, Berry. Powiedz, że ona nie narusza dóbr osobistych swoich badanych.

Berrington założył nogę na nogę, udając że jest na luzie, podczas gdy w rzeczywistości był napięty jak struna.

– Nie sądzę, żeby robiła coś złego – odparł. – Przeszukuje bazy danych i odnajduje ludzi, którzy nie wiedzą, że są bliźniakami. W gruncie rzeczy to bardzo sprytne…

– Przegląda dane medyczne ludzi bez ich zgody? Berrington udawał, że odpowiedź nie przychodzi mu łatwo.

– Można tak powiedzieć…

– W takim razie musi przestać to robić.

– Problem polega na tym, że ona naprawdę potrzebuje tych danych.

– Może zaproponujemy jej jakąś rekompensatę?

Berringtonowi nie przyszło do głowy, żeby ją przekupić.

Wątpił, żeby to się udało, ale nie zaszkodziło spróbować.

– Czy ma stały etat?

– Przyjęliśmy ją w tym semestrze, na razie na stanowisko asystenta. Umowę na stały etat podpisze najwcześniej za sześć lat. Ale możemy dać jej podwyżkę. Wiem, że potrzebuje pieniędzy, powiedziała mi.

– Ile teraz zarabia?

– Trzydzieści tysięcy rocznie.

– Ile twoim zdaniem możemy jej zaoferować?

– To musi być poważna suma. Osiem, może dziesięć tysięcy.

– Czy mamy na to fundusze?

Berrington uśmiechnął się.

– Sądzę, że uda mi się przekonać Genetico.

– W takim razie tak właśnie postąpimy. Zadzwoń do niej, Berry. Jeśli jest u siebie, każ jej natychmiast przyjść. Załatwimy to, zanim ponownie zgłosi się do nas policja etyczna.

Berrington wystukał numer gabinetu Jeannie. Poniosła słuchawkę prawie natychmiast.

– Jeannie Ferrami.

– Tu Berrington.

– Dzień dobry – odparła ostrożnie. Czyżby wyczuła, że chciał się z nią przespać w poniedziałek wieczorem? Może zastanawiała się, czy nie chce spróbować ponownie. A może wiedziała już o problemach z „New York Timesem”.

– Czy możemy się zaraz zobaczyć?

– W twoim gabinecie?

– Jestem u doktora Obella w Hillside Hall.

Usłyszał w słuchawce głośne westchnienie.

– Chodzi o tę facetkę, Naomi Freelander?

– Tak.

– Sam wiesz, że to kompletna bzdura.

– Wiem, ale musimy jakoś zareagować.

– Już idę.

Berrington odłożył słuchawkę.

– Zaraz tu będzie – poinformował Maurice'a. – „New York Times” chyba się z nią kontaktował.

Następne kilka minut było najważniejsze. Jeśli Jeannie będzie się umiejętnie bronić, Maurice może zmienić swoją strategię. Berrington musiał wspierać go w jego decyzji, nie okazując zarazem wrogości Jeannie. Była impulsywną, pewną siebie dziewczyną, nie szukającą ugody, zwłaszcza gdy uważała, że ma rację. Najprawdopodobniej nastawi do siebie wrogo Maurice'a bez żadnej pomocy ze strony Berringtona. Na wypadek jednak, gdyby okazała się wyjątkowo słodka i przekonująca, potrzebny był plan awaryjny. Zaświtała mu nagle pewna myśl.