Изменить стиль страницы

– A co oni jako Stowarzyszenie w ogóle robią? – spytał po chwili inspektor.

– Nic – powiedziała Roma Rolison odstawiając filiżankę. – Doskonalą się – wycedziła ze złością.

– Jednak porozmawiam z tym Shore'em – zdecydował Hoover. – Gdzie go można znaleźć?

Hoover jechał w zupełnej ciemności, bo światła reflektorów grzęzły w deszczu na kilka metrów przed maską wozu. Jechał powoli, przechylony ponad kierownicą, i wytrzeszczając oczy usiłował przebić wzrokiem zwartą zasłonę wody. Trzy wielkie wycieraczki z trudem utrzymywały szybę w stanie jakiej takiej przejrzystości, przy czym i tak po ich każdorazowym przejściu na szkle pozostawała cieniutka warstwa wodnego filmu. Na to jednak nie mógł nic poradzić, tutejsza woda me dzieliła się chętnie, a jej duża lepkość i napięcie powierzchniowe czyniły ją nieczułą na ludzkie i mechaniczne zabiegi.

Na siedzeniu obok Hoovera leżała rozłożona mapa, a na niej włączona latarka, która oświetlała ciągle ten sam fragment kartograficznego krajobrazu. Drogi ubywało rozpaczliwie wolno i Hoover zaczynał coraz bardziej żałować, że nie zabrał ze sobą Scopolicky'ego, który upierał się, by zostać w tej wyprawie jego kierowcą. Było to rozsądne, zwłaszcza że urodzony tutaj, znał doskonale teren i przyzwyczajony był do tych nieludzkich warunków. Tymczasem inspektor zdecydował, że pojedzie sam. I teraz, mimo że według obliczeń i zapewnień sekretarza powinien być już od godziny na farmie Shore'a, kręcił się beznadziejnie gdzieś na pustkowiu. Scopolicky'ego nie wziął ze sobą, bo liczył, że bez obecności gubernatorskiego utrzymanka dowie się więcej od przywódcy Stowarzyszenia Tysiąc. Teraz jednak żałował swego kroku i zadufania.

Drogi w ścisłym znaczeniu tego słowa w ogóle nie było. Chociaż Hoover mgliście pamiętał, jak wyglądała dawniej szosa, to był jednak przekonany, że to, po czym jedzie, może być najwyżej ocenione jako polny trakt, i to w stanie nadającym się do remontu. Jedyna jej zaleta polegała na tym, iż na szczęście trudno było ją zgubić, gdyż była nie tyle zbudowana, co wydeptana na nasypie podobnym do kolejowego. Dzięki temu woda nie zalewała jej, a nawet nie tworzyły się większe kałuże, gdyż najwyraźniej była zdrenowana. Hoover jechał więc czymś w rodzaju grobli otoczonej zewsząd wodą. Od czasu do czasu od tego ziemnego wału odchodziły prostopadłe ramiona prowadzące do zabudowań poszczególnych farmerów. Na dobrą sprawę jedynym zadaniem inspektora było nie przegapić odpowiedniej odnogi i uważać cały czas, by w ciemności nie zjechać z nasypu. To skończyłoby jego podróż bezapelacyjnie.

Przestrzeganie od kilku godzin tych dwóch prostych warunków zmęczyło Hoovera tak, że gotów był zawrócić, gdyby nie to, że do celu pozostało jednak mniej drogi niż do Rainy City. W pewnym momencie zobaczył przed sobą błyskające pomarańczowe światło, zapowiadające kolejny rozjazd i kolejny drogowskaz. Według mapy powinna to już być właściwa droga. Hoover dodał niecierpliwie gazu i po chwili z poślizgiem zahamował przed słupem dźwigającym sygnalizator i tablicę z odblaskowym napisem.

Inspektor z trudem wycofał wóz w lepkim błocku i skręcił w lewo. Dodał gazu. gdyż droga, utrzymywana najwyraźniej w porządku przez samego Shore'a była w lepszym stanie. Miękkie pacnięcia kropel wody o dach samochodu przyśpieszyły swoje staccato i Hoover poczuł mdłości. Przez całą drogę wyobrażał sobie, ze to nie woda tłucze o blaszane nadwozie, a nieprzerwany grad ślimaków, małży, meduz i jakichś amorficznych tworów wydających ten ohydny, mlaszczący dźwięk. Po chwili odgłosy zmieniły się, gdyż wóz wpadł na wyasfaltowany odcinek drogi,

Hoover jechał w jakimś sapiąco-świszczącym poszumie rozcinanej galarety. Czuł wręcz opór, jaki spadająca z czarnego nieba i lepiąca się do karoserii maź stawia maszynie.

Wokół pojaśniało, ukazał się rząd latarń zawieszonych nad drogą i inspektor zaczął gwałtownie hamować, gdy zrozumiał, ze dotarł na miejsce. Samochód wjechał łagodnie wznoszącą się pochylnią na podjazd w kształcie tunelu. Tunel był jasno oświetlony, szeroki, jednocześnie pełnił funkcję garażu i parkingu. Ślimaki przestały spadać z nieba, wszystko ucichło i Hooverowi minęły mdłości. Zjechał na wolne miejsce i wysiadł z wozu. Ruszył do drewnianych, zamczystych wrót odcinających się czernią od prawej strony tunelu, będącej jednocześnie ścianą wielkiego, ponurego domu.

– Bunkier – ocenił go w myśli Hoover z niechęcią i poszukał obok drzwi sygnalizatora.

Nic takiego nie było. tylko na czarnych dechach błyszczała głowa złotego lwa z ciężkim kółkiem w kształcie połykającego swój ogon węża w zębach. Inspektor poruszył kółkiem, ale bez specjalnego akustycznego efektu. Jednak po chwili coś zaskrzeczało nad nim. Podniósł odruchowo głowę.

– Kto tam9 – usłyszał z głośnika schrypnięty głos.

– Inspektor Hoover. Do pana Shore'a.

Drzwi odskoczyły i Hoover stanął oko w oko z pytającym.

– Czego się pan napije"? – zapytał Shoie. – Gin. whisky, brandy?

Shore był niskim, chudym mężczyzną, miał rzedniejącą czuprynę nieokreślonego koloru, wydatny nos, bladobłękitne oczy i rude wąsy. Poruszał się zdecydowanie, sprężyście, a uścisk jego dłoni był mocny i krótki. Pomimo swej chudości, z powodu której przypominał zagłodzonego niewolnika, znać po nim było niepospolitą siłę fizyczną i dynamizm. W rozchełstanej kraciastej koszuli, spranych spodniach i gumowych butach przypominał pierwszych osadników Dzikiego Zachodu

– Whisky – powiedział Hoover. – Bez lodu.

Rozglądał się wokół, podczas gdy Shore przygotowywał drinki. Gabinet gospodarza był ogromny, wysoki, pełen skórzanych, przepastnych kanap i foteli, z ciemnym biurkiem, obrazami i bronią na ścianach. Na podłodze znalazły dla siebie miejsce aż cztery różne dywany. Nie było tu ani jednego nowoczesnego sprzętu, za to pod ścianą stały wielkie oszklone szat\ biblioteczne pełne książek. W pomieszczeniu me było okna.

– Sam pan tu mieszka? – spytał inspektor, odbierając podawanego mu drinka

Gospodarz skinął głową. Usiadł na fotelu naprzeciw Hoovera i nogi wsunął pod niski stolik. Upił mały łyk trunku i odstawił szklaneczkę. Inspektor nie poszedł w jego ślady, łyknął najpierw połowę i czując, jak miłe ciepło rozlewa się w nim, bawił się ptzetaczając szkło między dłońmi.

– Sam – dodał Shore, jakby się czuł zobowiązany do wyjaśnień. Założył obie ręce za głowę i świdrował inspektora swoimi bladymi oczkami.

– Żona mieszka w Ramy City, ale wybiera się na End, a może dalej. Nie wiem dokładnie.

– Dzieci?

– Brak.

– Pojedzie pan za żoną? – zapytał Hoover zły na siebie, ze grzęźnie w prywatnym życiu tamtego.

Shore nie czuł się tym w najmniejszym stopniu zażenowany czy obrażony.

– Nie. Tu jest moje miejsce, tu mam dom, który sam zbudowałem. Nie, nie chcę wyjeżdżać.

– Nie chce pan, czy nie może? – inspektor przypuścił atak czując, że wypływa wreszcie na czyste wody.

– Co pan ma na myśli, mówiąc.,,nie może"? – zapytał spokojnie Shore.

– Stowarzyszenie. Jest pan przywódcą. Wielkim Wężem. Nie sądzę, żeby mógł pan stąd wyjechać.

– Dlaczego nie?

– Nie puściliby pana.

– To niezupełnie jest tak. Pan nie rozumie tego – rzekł Shore, podnosząc szklaneczkę.

Wypili obaj.

– Właśnie po to przyjechałem. Żeby zrozumieć. Więc puściliby pana czy nie? Ja twierdzę, że nie.

– Może ma pan rację… Tak, w pewien sposób…

– W pewien sposób?

– Ja czuję, że jestem im potrzebny. A oni mnie. Inaczej nie da się tego powiedzieć.

– Ale pan podobno jest szefem. Załóżmy, że wzywa pan do siebie swoich dziewięciu Wodników i mówi im, że wyjeżdża. I co się dzieje dalej?

Shore uśmiechnął się pobłażliwie.

– Nic. Po pierwsze nie wezwałbym ich. bo nikogo wezwać nie mogę. Najmłodszego nawet Adepta. To zresztą nie jest potrzebne. Prędzej oni mogą wezwać mnie.

Hoover zacisnął szczęki.

– A dalej? Gdyby jednak?

– Dalej? Jeżeliby wszyscy chcieli, żebym wyjechał i gdybym ja tego chciał – to tak.