Изменить стиль страницы

Hoover skinął głową, był zajęty szczękaniem. Scopolicky obserwował go spod oka.

– Zimno panu? Ogrzewanie jest włączone.

– Czemu… czemu jeździ pan czymś takim? – wystękał inspektor uważając, by nie przygryźć sobie języka.

Kierowca roześmiał się.

– Wiedziałem, że pan o to zapyta. Nawet założyłem się sam ze sobą, jak szybko to się stanie. I wygrałem!

– A na co pan postawił? – Hoover udał zaciekawienie. Tak naprawdę to umierał z zimna i było mu wszystko jedno.

– Że stanie się to przed przyjazdem do rezydencji. Odpowiem panu, ale myślę, że już sam pan to pojął. Tutaj nie da się latać, jest ciągle ciemno i ciągle pada. Na całej planecie żyje tylko kilkanaście tysięcy ludzi, więc nie opłaca się wprowadzić komputerowego systemu sterowania ślizgo- czy błyskolotów. To za drogie, a poza tym większość ludzi mieszka w stolicy. Ci, co żyją dalej, chcą być z dala. Sprowadziliśmy więc samochody, to zupełnie wystarcza, a w naszych warunkach jest bezpieczniejsze niż śmigłowce czy awionetki.

– Jak można tu żyć? – spytał odruchowo Hoover, zanim ugryzł się w język.

Pomyślał, że mógł tym pytaniem obrazić Scopolicky'ego. Tamten nie poczuł się jednak w najmniejszym stopniu urażony. W końcu musiał sobie zdawać sprawę z tego, w jak dziwnych warunkach mieszka. Wzruszył ramionami.

– Już dojeżdżamy, ale zdążę opowiedzieć panu skróconą historię Ampis. Od jej odkrycia do chwili, gdy przybył tu pierwszy osadnik, minęło sto lat, a i ten pierwszy nie zagrzał tu miejsca. To był jakiś szaleniec, który umyślił sobie, że z tutejszego deszczu będzie pędził bimber. Ale tego, co wyprodukował, nie chciał pić nawet "Goody", a ten facet niczym nie gardzi.

– Przekonałem się o tym – wtrącił Hoover.

– Właśnie. Więc ten bimbrownik zwinął interes. Potem nastąpiła kilkuletnia przerwa, aż nagle zjawiło się kilka rodzin, które zwabione zostały możliwością uprawy kopraty, rośliny wymagającej ciemności, ogromnej ilości wilgoci i będącej podstawowym składnikiem wszystkich leków odmładzających. Niewiele jest miejsc w znanym nam wszechświecie nadających się do uprawy tej rośliny. To był rzeczywiście dobry interes, bo gdzie indziej trzeba było kopracie stwarzać nakładem wielkich środków warunki, które tutaj były za darmo.

– Tylko, że tu ludziom trzeba było stworzyć warunki, które wszędzie są za darmo – uzupełnił Hoover.

Dreszcze i szczękanie zębami minęły i czuł się na siłach podjąć rozmowę. Scopolicky skinął głową.

– Tak. Rząd obiecał uruchomienie regularnej linii promowej na End, a stamtąd można dalej, jeżeli tylko są pieniądze. A forsa była, byli tacy, co myśleli, że mieszkać będą na sąsiedniej planecie, a na Ampis tylko latać do pracy. Ale linii promowej jak nie było, tak nie ma, a ludzi przybyło trochę. Trochę się urodziło i tak powstało Rainy City, Deszczowe Miasto. Nikt o nas nie dbał, sami je zbudowaliśmy, wyposażyliśmy, stworzyliśmy władze, a nawet mianowaliśmy gubernatora, bo wiedzieliśmy, że i tak nikt przy zdrowych zmysłach nie przyleci tu rządzić, a "zesłańca" nie chcieliśmy. Wszelkie władze i urzędy funkcjonują jak w całej Federacji i nasz gubernator został przez nią zatwierdzony. Prawdę powiedziawszy, nie byliśmy Federacji do niczego potrzebni ani ona nam. Jedyny kontakt to wysyłka kopraty statkiem,,Goody'ego" i przywóz magnetycznych sejtów odwrotną pocztą.

– A teraz? Co się stało teraz, ze zwróciliście się do Rządu?

– Już dojeżdżamy – powiedział Scopolicky. – Najlepiej będzie, jak wyjaśni panu to sam gubernator.

Pałac gubernatora był dość jasno oświetlony jak na ciemności panujące na planecie. Hoover zdążył się już do nich przyzwyczaić, więc zmrużył oczy, gdy samochód wtoczył się na podjazd. Wysiadł i stojąc pod przypominającym muszlę daszkiem, czekał na swego przewodnika. Na tyle, na ile mógł to dostrzec, nie wychylając nosa na deszcz, siedziba gubernatora przypominała swą architekturą budowle wieku kolonialnego. Być może była nawet wierną kopią posiadłości jakiegoś wicekróla.

Niech pan wejdzie – podszedł do niego Scopolicky. – Tutaj wszystko jest otwarte, a etykieta nad wyraz swobodna. Niech pan tylko nie pluje na podłogę, a wszystko będzie w porządku. Zresztą teraz zaprowadzę pana do apartamentu, musi się pan przebrać, wysuszyć… Spotkamy się na kolacji, przyjdę po pana.

Tylko, że ja nie bardzo mam się w co przebrać. W podróży wszystko kupowałem, wystarczał mi więc pasek bankowy.

W szafie znajdzie pan wszystko, co potrzeba – uspokoił go Scopolicky, otwierając przed inspektorem drzwi apartamentu. – Niech pan się czuje jak u siebie w domu. Porozmawiamy w czasie kolacji, wtedy dowie się pan wszystkiego.

Hoover został sam. Przez chwilę stał na środku pokoju nie ruszając się z miejsca i oglądał wnętrze godne najwybredniejszego sybaryty. Białe, złocone meble w stylu Ludwika któregoś tam, ciężkie aksamitne obicia i zasłony, lustra i mnóstwo dziwnych przedmiotów niewiadomego przeznaczenia. Za to nigdzie najprymitywniejszego nawet odbiornika holo. Tylko zwykły telefon, który inspektor i tak z trudem rozpoznał. Był zamaskowany w porcelanowej figurce psa.

Zajrzał do szafy. Była pełna ubrań, garniturów, swetrów, kurtek, na półkach koszule, bielizna, na drążku krawaty, a w osobnej przegrodzie kilka przeciwdeszczowych kombinezonów. Było jasne, że podejmowani tu goście hołdowali najrozmaitszym modom. Kombinezony były w różnych kolorach i Hoover wybrał dla siebie granatowy ze złotymi lampasami i naramiennikami. Do tego wysokie buty. Dorzucił jeszcze bieliznę i tak wyekwipowany poszedł się wykąpać. W przeciwieństwie do obfitości wody na zewnątrz ta ujarzmiona w rury nad wyraz smętnie sączyła się z prysznicowego sitka. Hoover, zaintrygowany tym, usiłował organoleptycznie dociec jej właściwości.

Nie stwierdził nic ponad to, czego dowiedział się, moknąc na płycie kosmodromu – że woda jest oleista, przezroczysta, bez zapachu, za to ma dziwny mdławy i zarazem cierpki smak, przypominający sok owoców brungo. Inspektor westchnął i zabrał się do mycia, a po skończonej toalecie ubrał się i zastanowił, czy iść samemu na poszukiwanie gubernatora, czy też czekać na jakiś znak życia od Scopolicky'ego. Wreszcie wybrał inne rozwiązanie, złapał za łeb porcelanowego kundla i odczekawszy aż w jego łaciatym, białobrązowym uchu rozlegnie się sygnał, powiedział do ogona.

– Zero!

– Centrala! Słucham? – odezwał się jakiś piskliwy głosik.

– Z sekretarzem Scopo… Nie, dziękuję, już nie trzeba – przerwał Hoover widząc, że drzwi jego apartamentu otwierają się i staje w nich sam wzywany.

Odstawił telefon na miejsce.

– Jestem gotowy – powiedział.

Ruszyli obaj korytarzem wyłożonym chodnikiem z jakiegoś szorstkiego tworzywa. Hoover odniósł wrażenie, że to naturalny materiał i przez cały czas przyglądał mu się, podejrzliwie patrząc pod nogi.

– To włókno kopraty – rzucił mimochodem Scopolicky, otwierając przed inspektorem drzwi.

Znaleźli się w obszernej, białej i prawie pustej sali, jeżeli nie liczyć wielkiego podłużnego stołu, senatorskich krzeseł z wysokimi oparciami i szczupłej szatynki w kanarkowym kombinezonie. Właśnie ku tej kobiecie sekretarz poprowadził Hoovera, a gdy zatrzymali się przed nią, powiedział:

– Inspektor Hoover, gubernatorze. Gubernator Roma Ridley Rolison.

Dokonawszy prezentacji usunął się na bok, a zdziwiony inspektor przywitał się z panią gubernator. Dłoń miała małą, ciepłą i niespodziewanie mocną.

– Proszę siadać – odezwała się Roma Rolison. – Kolacja stygnie! W trakcie posiłku nie rozmawiali i Hoover odniósł wrażenie, że pomimo zapewnień Scopolicky'ego o swobodzie obyczajów dopytywanie się o cel misji byłoby nietaktem.

Okropność! – ocenił w myśli ten stan rzeczy.

Przyzwyczajony był działać w pośpiechu, nie oglądając się na dobre obyczaje. Ale odezwał się dopiero, gdy otarł usta serwetką.

– To też koprata? – zażartował pod adresem jedzenia.

– Czy było aż tak złe? – zaniepokoiła się gubernator, jakby sama sterczała nad nim w kuchni.