To było w ubiegłym roku, w Sudetach. Dziś nie mogłem liczyć na takie „cudowne ocalenie", bo po pierwsze było nas tylko dwóch, a po drugie – Karol i tak nie wiedział, od której strony mam nadejść, bo umówiliśmy się jeszcze w Krakowie na to spotkanie. A w ogóle Bieszczady to nie Sudety, teren dziki i z rzadka zaludniony..
Takie rozmyślania i wspominki nie dodawały co prawda otuchy, zważywszy na to, że właśnie ściemniło się zupełnie, a do przejścia pozostał co najmniej dwugodzinny odcinek drogi. Właściwie to cała wina po mojej stronie: niepotrzebnie tak długo marudziłem na poczcie w Cisnej, czekając na połączenie z Warszawą, którego, nawiasem mówiąc, nie dostałem mimo usilnych starań telefonistki. Ale teraz za późno na analizowanie przyczyn; spóźniłem się i już!
Przez korony drzew przeświecał księżyc. Dróżka majaczyła niewyraźnie, poprzecinana długimi cieniami. Głupawo się czułem na myśl, że prawdopodobnie będę musiał przespacerować się nocą jeszcze z dziewięć kilometrów, i to pod górę, i przez cały czas lasem…
Wilków co prawda nie obawiałem się, było lato, ale sama świadomość ich obecności na tych terenach nie dodawała mi bynajmniej odwagi…
Każdy szelest kazał mi rozglądać się z obawą dokoła, a wyobraźnia układała kształty krzaków i ich cieni w budzące dreszcz widziadła. Nieświadomie przyspieszałem kroku i po chwili dopiero uświadomiłem sobie, że nieomal biegnę pod górę, nie czując nawet ciężaru plecaka. Słabe światło mojej latarki z trudem oświetlało ścieżkę, jeśli tak można nazwać pasemko zdeptanej trawy. Nagle ścieżka skręciła w lewo, trawersując zbocze. Zatrzymałem się i poświeciłem niżej latarką. Okazało się, że dalej również biegnie coś w rodzaju ścieżki, tylko nieco słabiej wydeptanej. Masz tobie! Tego tylko brakowało! Niezdecydowanie stałem na rozwidleniu ścieżki. Nagle pociągnąłem nosem i poczułem znajomy zapach: dym! Tu gdzieś musi palić się ognisko! Rozejrzałem się dokoła, ale nigdzie nie zauważyłem ani śladu ognia ani światła. Lekki wietrzyk wiał z lewej strony. Poszedłem ścieżką w tym kierunku. Zapach dymu stał się silniejszy. Po chwili zamajaczył w ciemności wśród drzew jeszcze ciemniejszy kształt niewielkiego budyneczku z dwuspadowym dachem. Okiennice były zamknięte. Gdy podszedłem bliżej, mogłem stwierdzić, że domek jest zbudowany z grubo ociosanych bali świerkowych, a z komina unosi się rzeczywiście wąska smuga dymu. Przez okiennice nie przeciekał ani jeden promień światła. Drzwi były zamknięte. Kilkakrotnie poruszyłem klamką. Cisza. Zapukałem nieco głośniej. Za drzwiami dał się słyszeć odgłos człapiących kroków i jakiś stary, chrapliwy głos burknął groźnie:
– Kto?
– Turysta! – odpowiedziałem możliwie najuprzejmiej, aby wzbudzić zaufanie.
Moja odpowiedź nie wystarczyła widocznie mojemu rozmówcy, bo po chwili zapytał nieufnie:
– Co za turysta? Sam? Po nocy?
Gderliwy ton głosu upewnił mnie, że mówiący musi być starym człowiekiem. Niedobrze! Trzeba wysilić cały spryt, żeby staruszek otworzył!
– Jestem sam i chciałbym, o ile to możliwe, przenocować tu do rana. Jest dosyć późno, więc…
– Poczekaj pan chwilę… – odezwał się niepewnie głos zza drzwi. Następnie drzwi nieco się uchyliły, o ile pozwalał na to łańcuch, ze szpary spojrzała na mnie lufa pistoletu, a w ślad za nią wychyliła się blada, pomarszczona twarz. Po chwili ręka z bronią cofnęła się, brzęknął łańcuch i drzwi otworzyły się szybko.
– Proszę wejść. – Głos staruszka brzmiał nieco uprzejmiej.
Wszedłem i przyjrzałem mu się, gdy zamykał drzwi. Świeciłem mu latarką, a on starannie sprawdzał zamek.
– Dobry wieczór! – powiedziałem, gdy wreszcie skończył i odwrócił się twarzą do mnie. Twarz miał bardzo zniszczoną, był prawie całkowicie łysy, tylko na skroniach bieliły się długie kosmyki siwych włosów. W żylastej dłoni wciąż trzymał pistolet, tym razem jednak lufą w dół i jak zdołałem zauważyć, zabezpieczony. Przyglądał mi się przez kilka sekund, po czym odpowiedział gderliwie:
– Dobry wieczór. Nie trzeba łazić po nocy, młodzieńcze!
– Bardzo przepraszam, na pewno obudziłem pana…
– Nie, nie obudził mnie pan… Pracowałem.
Nie miałem pojęcia, na czym polegała ta praca. Staruszek w milczeniu poprowadził mnie do pokoiku, skąpo oświetlonego bateryjną lampką. W rogu pokoju dostrzegłem kominek, na którym dogasały polana, a przed nim głęboki fotel i stolik, na którym stała filiżanka i dzbanek do kawy.
– Może pan tu spać – powiedział starzec, wskazując szeroką kanapę pod ścianą – tylko proszę nie chrapać, bo to przeszkadza w myśleniu.
– Widzę – zauważyłem nieśmiało dla podtrzymania rozmowy – że pan tak samo jak ja lubi pracować nocą…
– A nad czymże tak pracujesz, młody człowieku? – spytał, a w jego głosie odczułem lekką ironię.
– Jestem fizykiem… A ponadto studiuję jeszcze filozofię.
– A ileż to ma pan lat? – spytał wyraźnie zaskoczony.
– Dwadzieścia cztery.
– Nie do wiary! Nie dałbym panu więcej, jak dziewiętnaście! Więc mówi pan, że nad fizyką tak po nocy rozmyśla… No, no… – W jego oczach zapalił się ledwie dostrzegalny ognik jakby złośliwości. Sięgnął na półkę z książkami, stojącą w kącie obok kominka, i wydobył jakiś gruby tom. Otworzył go na byle jakiej stronie i podsunął mi przed oczy.
– A co to takiego? – zapytał zjadliwie, wskazując zakrzywionym palcem jakiś wzór matematyczny czy fizyczny.
Przyjrzałem się nieco dokładniej, bo w pokoju było dosyć ciemno, i odparłem bez wahania:
– To jest rozwinięcie wielomianu Hermite 'a na szereg…
– Dobrze! – przerwał mi w pół zdania. – A to?
– Funkcja Bessela pierwszego rodzaju…
– Drugiego, przyjacielu, drugiego, ale to nic… Widzę, że pan ma o tym pojęcie… – zamilkł na chwilę, a potem spojrzał na mnie jakoś cieplej, wydało mi się, że nawet lekko się uśmiechnął. – Wybaczy mi pan ten mały egzamin… Stary, profesorski nawyk…
– Pan jest profesorem? Matematykiem?
– Byłem… Matematyka, ekonomia… Teraz już nie… Rzuciłem to wszystko… To znaczy katedrę, Uniwersytet i ten cały młyn…
Mówiąc to, patrzył gdzieś w kąt pokoju, jak gdyby rozmawiał z samym sobą, zapominając o mojej obecności.
– Gdyby oni wszyscy – ciągnął dalej w kierunku ściany – wiedzieli to, co ja wiem, rzuciliby wszystko i uciekli, jak ja, od tego zwariowanego świata… Ale już niedługo… Niewiele dni pozostało temu światu… jeśli nie dopuści do głosu ludzi, którzy mogliby go uratować…
– Przepraszam, o czym pan mówi? – spytałem niepewnie.
– Ach… to ja pana przepraszam… Niech pan siada! – Wskazał na kanapę i usiadł obok mnie. – Muszę panu wyjaśnić kilka rzeczy… Czy zastanawiał się pan kiedykolwiek, ku czemu właściwie zmierza nasz świat?
– Nno… chyba tak… Ciągły postęp we wszystkich dziedzinach…
– …prowadzi do nieuniknionej katastrofy! Czyż można tego nie zauważyć? Wystarczy prześledzić rozwój tego, co powszechnie nazywa się „postępem technicznym": niech pan zwróci uwagę na fakt, że czas, jaki dzielił wynalezienie maczugi od wynalazku na przykład niewiele od niej bardziej skomplikowanego toporka z brązu, jest niepomiernie dłuższy od okresu dzielącego odkrycie elektryczności i energii atomowej. To nasuwa z kolei przypuszczenie, że postęp -techniczny jest funkcją czasu i to funkcją tego rodzaju, że wzrost współczynnika komplikacji urządzeń technicznych można porównać z relatywistycznym wzrostem masy, gdy prędkość układu wzrasta. Podobnie jak w teorii względności masa nie może wzrosnąć nieskończenie, tak i w ekonomice postęp nie może osiągnąć nieskończenie wysokiego poziomu. Teoria względności ogranicza prędkość masy, moja teoria rozwoju ogranicza w ten sam sposób czas trwania tego ostatniego.
Mówił z takim przekonaniem, że w pierwszej chwili nie potrafiłem znaleźć rozsądnych argumentów przeczących tym wywodom.
– Ależ… na jakiej podstawie pan twierdzi, że rozwój ulegnie zahamowaniu…
– Źle mnie pan zrozumiał, młody człowieku! Postęp jest ogromną, żywiołową siłą, której nic nie jest w stanie zahamować. W tym właśnie tkwi cała tragedia ludzkości! Raz puszczona przez człowieka w ruch machina postępu działać musi aż do momentu, w którym człowiek wkręcony w jej tryby straci panowanie nad światem i ulegnie… Cywilizacja zadławi się własnym tempem… Już teraz dają się zauważyć pojedyncze wypadki: histeria, choroby nerwowe i psychiczne… Człowiek sam pada ofiarą swego