Paradoksalne, ale prawdziwe było to, iż te dziewczyny nie miały w ogóle żadnego powołania do życia w służbie Bożej. To jednak nie było wielką przeszkodą, gdyż nowicjaty zakonne, tak jak seminaria duchowne, wychowują raczej do życia dla instytucji, a nie dla wzniosłych idei.
W nowicjacie znalazły również swoje ukojenie dziewczyny po przeżytych zawodach miłosnych, np. porzucone przez swoich ukochanych – jedynych” chłopaków; a także – przepraszam najmocniej brzydule, nie mające większych szans na mariaż z kimś nieznacznie choćby przystojniejszym od małpy czy Frankensteina. Niestety taka jest prawda. Po prostu – samo życie.
Obie te grupy dziewcząt na różne sposoby adaptowały się do niełatwych przecież warunków życia w zakonie. Ich dotychczasowe życie religijne ograniczało się do tej pory do kilkunastosekundowego, codziennego pacierza i niedzielnej Mszy (a i to nie zawsze). Tymczasem w nowicjacie zmuszone były „klepać” najróżniejsze modlitwy po 5 – 6 godzin dziennie, uczyć się ręcznych robótek, sprzątać, zmywać, prać, gotować itd. Generalna zasada we wszystkich zakonach męskich i żeńskich brzmi: «odpoczynkiem po pracy jest modlitwa i na odwrót».
Zakonnicy i siostry zakonne nie zarabiają tyle co księża diecezjalni, muszą więc być – przynajmniej w jakimś stopniu – samowystarczalne. Oczywiście, znakomitym wyjątkiem są zakonnicy pracujący w sanktuariach (np. Licheniu lub Częstochowie), którzy zarabiają niewyobrażalne pieniądze, nota bene – praktycznie nieopodatkowane. Rodzi to ogromne, wzajemne antagonizmy pomiędzy zakonnikami, a księżmi diecezjalnymi (zwłaszcza proboszczami sąsiadującymi z sanktuariami), którzy są chorobliwie zazdrośni o wypchane skarbce mnichów.
Ale wracając do dziewczyn – zmuszone były przywyknąć do nowego sposobu życia, a także do innych radości, potrzeb, marzeń i snów. Niektóre nie wytrzymywały i odchodziły, ale większość się przyzwyczajała i adoptowała. Podobnie jak w seminarium – prawdziwym magnesem i oparciem, a jednocześnie źródłem największych (dla wielu jedynych) chwil szczęścia – była obecność rówieśniczek. Grupy zaufanych przyjaciółek trzymały się dzielnie i zazwyczaj do końca. Wspólny los, te same radości i smutki łączą, jak nic innego. Rezultat był taki, że dziewczęta nie mając powołania, a często nawet prawie niewierzące, stawały się przykładnymi zakonnicami, spełniającymi nienagannie swoje obowiązki. Tylko niewielka część dziewcząt, w tym nasza bohaterka Ania, odnalazły wiarę i poczuły powołanie podczas długich modlitw, adoracji i rozmyślań.
Nie wspomniałem do tej pory o tych, które zapukały do zakonnej furty idąc za głosem Bożego wezwania, i które nie wyobrażały sobie życia poza zakonem. Niestety, czas miał boleśnie zweryfikować ich wyobrażenia o drodze powołania, a realia i proza zakonnego życia – zabić największe ideały. Paradoksalnie bowiem, to właśnie one dużo gorzej czuły się w nowicjacie, a zwłaszcza później – w domach zakonnych. Ból fizyczny – cielesny, choćby największy, nie może się równać z bólem duszy i całego jestestwa; kiedy w gruzy wali się wyobrażenie o sensie własnego życia, a także wiara w Boga i drugiego człowieka. To właśnie utrata wartości i ideałów zakorzenionych w Bogu oraz tych związanych z osobistym powołaniem człowieka jest źródłem największego cierpienia.
Według relacji Ani, a także innych sióstr, z którymi rozmawiałem,
– pierwsze miesiące pobytu w zakonie są dla wszystkich miłe i radosne. Starsze siostry przełożone starają się zrobić jak najlepsze wrażenie. Wiele jest ciepła i serdeczności we wzajemnym odnoszeniu się do siebie. Opiekunki, w kontaktach z młodymi dziewczętami, namawiają do nieskrępowanej otwartości i szczerości. Nad ławicą młodego „narybku” pragną roztoczyć pozorny parasol ochronny, aby skutecznie uśpić czujność kandydatek, a one – myśląc, że są w niebie
– otwierają się całkowicie. Ich intencje są niekłamane. Pełne ufności, chcą stanąć w prawdzie przed sobą i innymi, aby z czystym sercem rozpocząć wreszcie nowe, naprawdę wartościowe życie. Siostry przełożone uważnie obserwują w tym czasie swoje podopieczne; skrzętnie, na piśmie notują ich zwierzenia; oceniają charakter, temperament i tzw. przydatność do urobienia; próbują wyważyć – do czego każda z nich może być zdolna, czy nie jest chwiejna, słaba itp. Na podstawie tych obserwacji i badań robi się wkrótce przesiew – przez oka sieci odpływa mniej wartościowy (zdaniem przełożonych) „towar”. Może taki wyrachowany sposób nienaturalnej selekcji wyda się komuś nie na miejscu. Nic w tym rodzaju! Starszawe matrony w habitach (wzorem seminaryjnych belfrów) mają zawsze jedno i to samo wytłumaczenie – „DOBRO KOŚCIOŁA”. W tym przypadku cel zawsze uświęca środki. Nie ważne, że po drodze można zadeptać parę niewinnych, ufnych istot.
Ania opowiadała mi o swojej najlepszej przyjaciółce Krystynie, która,jak na spowiedzi” otworzyła się przed przełożoną nowicjatu. Dziewczyna zwierzyła się „mateczce” m.in. ze swojej zawiedzionej miłości. Miała chłopca, w którym zakochała się „na zabój”. Ten jednak…niedowiarek jeden… chciał od niej dowodu miłości. Dostał go tylko raz i… odszedł. Przypadek jakich tysiące. Najgorsze, że Krysia popełniła podobny błąd po raz drugi, z innym chłopcem i podobnie pokarał ją los. Wyznała przełożonej z całą otwartością, iż fakty te były bezpośrednim powodem jej wstąpienia do zakonu, ale kiedy już się tutaj znalazła odczuła prawdziwe powołanie, przebaczenie i Łaskę Boga. Była bardzo szczęśliwa, że odnalazła swoje miejsce na ziemi i drogę, którą pragnie iść z całego serca. Niestety „mateczka” uznała Krysię za „nieodpowiedzialną” oraz „niebezpieczną na przyszłość” i przy najbliższej okazji – usunęła. Postąpiła „dokładnie” jak sam Pan Jezus, który „ukamienował jawnogrzesznicę i wykopał ją z miasta”. Takich przykładów bezdusznego traktowania autentycznych powołań, faryzejskiego podejścia do prawa i przykazań oraz deptania przy tym ludzkich losów – mogę przytoczyć znacznie więcej.
Po wstępnym przesiewie w nowicjacie następuje zasadniczy przełom. Siostry przełożone przestają grać potulne ciocie klocie i biorą się ostro za szlifowanie pozostałego „materiału”, uznawszy wcześniej jego przydatność. Dziewczętom natomiast otwierają się oczy i schodzą na ziemię. Nigdy już nie odzyskają dawnego entuzjazmu i radości; ich miejsce zapełni teraz przygnębienie i smutek. Stopniowo coraz mocniej staną na nogach. Nie będą się więcej łudzić, że odnalazły raj na ziemi. Ania oddała to takimi słowami: (…)
„To miejsce wydało mi się wówczas może nie tak cudowne, jak na początku, ale zaczęłam dostrzegać jego inne walory i korzyści wynikające z mojego tam pobytu. Przypomniałam sobie pijanego ojca, który oddaje mocz na skatowaną, leżącą na podłodze matkę. Na świeżo w pamięci miałam także ciągłe uczucie niedożywienia, strachu i wstydu przed całym światem. Tak więc na nowo, nie bez pewnego wyrachowania, skalkulowałam sobie pierwotne motywy mojego wejścia za klasztorną furtę. Wiedziałam, że podobnie kombinują inne siostry. Ciężko tylko było patrzeć, jak te najbardziej „święte”, „ideowe” – gorszyły się, upadały na duchu i stopniowo rezygnowały tak ze świętości, jak i z ideałów. Siostry przełożone coraz częściej sprowadzały nas na ziemię. „To nie jest przytułek dla darmozjadów, tu trzeba ostro zapieprzać żeby dostać papu” – przekonywały nas często starsze opiekunki. Nawet się nie spostrzegłyśmy kiedy ich mentalność, a nawet obcesowe, grubiańskie zachowania – stały się naszymi. Tylko nielicznym udało się uchronić resztki godności, najcenniejszych wartości ludzkich i osiągnąć jakiś poziom życia duchowego”(…)
Ania i jej koleżanki, które dotrwały do końca dwuletniego okresu nowicjatu, po złożeniu ślubów zakonnych, z nadzieją pojechały do swojej pierwszej pracy w terenie. Każdej zmianie pracy czy środowiska towarzyszy taka nadzieja, a później… tęskni się do przeszłości. W przypadku naszych młodych sióstr zakonnych ta tęsknota była szczególnie silna, gdyż w ogromnej większości trafiły one z tzw. deszczu pod rynnę – czyli do domów zakonnych, gdzie były służącymi – tak jak w nowicjacie – z tą tylko różnicą, że same obsługiwały kilka starych „kwok”. Ani wyjątkowo doskwierał brak przyjaciółek. Nie miała nikogo przed kim mogłaby się otworzyć, porozmawiać; nie mówiąc już o wspólnym przeżywaniu radości, beztroskim śmiechu, żartach i dziewczęcych szczebiotach, których przecież nie brakowało, nawet w takim miejscu jak nowicjat. Kiedy trafiła do mojego miasta, zamieszkała z pięcioma zakonnicami, z których jedna mogła być jej matką, a pozostałe – prababkami. Stare babsztyle pomiatały nią na wszystkie strony – oprócz najcięższej pracy w kościele, Ania musiała utrzymywać w czystości niemal cały wielki dom, pielić w ogródku, myć i ubierać dwie najstarsze „koleżanki”. W podziękowaniu otrzymywała nierzadko: krzyk, wyzwisko, a czasem nawet policzek. Wytchnieniem były tylko modlitwy i codzienne spacery ze świątyni do domu i z powrotem. Wieczorem, kiedy położyła się do łóżka, zasypiała kamiennym snem. Tak zresztą wolała – nie chciała marzyć ani nawet śnić, bo przebudzenia byłyby zbyt bolesne. Dziewczyna popadła w najbardziej destruktywny rodzaj depresji. Była bezwolna, kompletnie zrezygnowana, nie miała już siły się bronić. Nie pomagała jej ani modlitwa, ani resztki wiary w Boga, które udało jej się uchronić żyjąc pośród Sióstr Niepokalanek.