Изменить стиль страницы

Dla Grażyny tymczasem zaczęły się dwa lata niepewności, strachu, wytykania przez ludzi i wychowywania dwójki małych, księżowskich dzieci. Kiedy skończyły się pieniądze ze sprzedaży samochodu, chwyciła się paru drobnych zajęć za marne grosze; na ile tylko pozwalał jej czas i pomoc matki, która w tym czasie opiekowała się maleństwami. Czasami, pod nieobecność ojca, dziewczyna brała dzieci do domu; przede wszystkim po to, aby wykąpać je w wannie, co one uwielbiały.

Młoda matka żyła jak pustelniczka – nie bywała w żadnym towarzystwie, straciła koleżanki i przyjaciół; z domu doktora wychodziła tylko po zakupy. Jeśli już natknęła się na kogoś znajomego albo któregoś z księży – wielu z nich znała osobiście przez kontakty związane z charakterem rozpoczętych studiów – prawie zawsze jej rozmówca (- czyni) zbywał ją paroma zdaniami, patrząc w popłochu przez ramię – czy nikt nie widzi. W końcu sama zaczęła udawać, że nikogo nie dostrzega. Czuła jednak na sobie zawsze setki par oczu, choć dzisiaj uważa, iż mogła to być w dużej mierze psychoza strachu i kompleks „trędowatej”, ale tak właśnie się wtedy czuła. Prawdziwym utrapieniem były dla niej coraz dłuższe kolejki przed sklepami. Dzieci musiały często zostawać same w pokoju, a ona była godzinami narażona na ciekawskie spojrzenia i obmowy innych, zwłaszcza kobiet. Przez dłuższy czas miała jedną, jedyną przyjaciółkę, ale jej mąż, gdy dowiedział się o tej zażyłości, zrobił żonie karczemną awanturę – „…z kim ty się zadajesz!?!” – krzyczał.

Sytuacja materialna niepełnej rodziny stawała się coraz gorsza. Był rok 1980 – niepokoje społeczne, ogromne trudności w zaopatrzeniu i…nadzieja Grażyny na rychłą pomoc (mijały dwa lata od wyjazdu Jońca). Miejscowi księża, choć doskonale wiedzieli o warunkach, w jakich żyje niepełna, księżowska rodzina – nigdy nie przyszli jej z jakąkolwiek pomocą, choć już wówczas ich magazyny pęczniały od „darów” z Zachodu; w tym szczególnie słodyczy, odżywek i różnych gatunków mleka dla dzieci. To wszystko było jednak przeznaczone dla lojalnych, prawowiernych Katolików i ich pociech; ewentualnie na pokątny handel lub też dla znajomych – zaprzyjaźnionych parafian, a nie dla wyklętych ladacznic. No, ale w końcu nikt nie miał prawa ani obowiązku utrzymywać samotnej matki z dziećmi; nikt – oprócz ich naturalnego ojca. To jemu dano niepowtarzalną szansę wyjazdu do prawdziwej „kopalni złota”. To on – za spłodzenie i porzucenie dwójki własnych dzieci – mógł czerpać do woli ze złotodajnych żył; zatrzymując same samorodki, oddając zaś tylko małe okruchy. Grażynie i jej matce do głowy nie przyszło, że Joniec ma ich głęboko pod sutanną; ba!… nawet o wiele głębiej. Kobiety zapożyczyły się gdzie tylko mogły na konto jońcowych marek, aby jako tako odżywić i ubrać rosnące jak na drożdżach (po ojcu!) maleństwa. Tymczasem mijały kolejne dni i tygodnie po 2 – giej rocznicy wyjazdu, a o nim „ani widu, ani słychu”.

W końcu stało się jasne, iż nie ma na co i na kogo czekać. Załamana dziewczyna nie chciała, by po raz drugi pokazano jej kurialne drzwi – nie poszła do biskupa użalić się nad swoim losem, zerwaną umową i zapytać – gdzie jest jej „oblubieniec”. Była już jednak zbyt słaba i zrezygnowana, aby „poradzić sobie sama”. Pomogła jej jak zwykle osoba, na którą mogła zawsze liczyć – która zastępowała jej koleżanki, przyjaciół i całą rodzinę – jej matka. Jeszcze raz zaowocowały również znajomość języka oraz szerokie kontakty opolskich Ślązaków z niemieckimi landami. Mama Grażyny zaczęła szukać księdza Jonietza wykorzystując swoje znajomości za drugą granicą Niemiec. Poszukiwania trwały ponad rok. Po wielu nieudanych próbach; wielkim nakładem sił, czasu i wyrzeczeń – odnalazła w końcu „gagatka”, dzięki swojej dawnej koleżance, której mąż był prokuratorem w Munster. Jonietz pasterzował w najlepsze na parafii w Essen. Chociaż wprost tego nie powiedział, widać było wyraźnie, iż jest wielce zaskoczony – skąd jego „prześladowcy” mieli pieniądze na tak szeroko zakrojone poszukiwania. Nie wziął chyba pod uwagę, że dla nich oznaczało to „być albo nie być” i było podyktowane wielką determinacją. Antek, swoim zwyczajem (przynajmniej względem matki Grażyny, wobec której czuł pewien respekt) udał skruchę. Zaczął też wkrótce realizować ustalenia wynikające z podpisanej umowy i przysyłać po 300 marek na miesiąc. Nie wystarczało to na utrzymanie trzyosobowej rodziny, mieszkającej w wynajętym pokoju, ale dawało jej jakieś podstawy egzystencji. Powyższa kwota przychodziła regularnie przez kilka lat. Joniec wielokrotnie i przy każdej okazji powtarzał, że są to pieniądze „za milczenie”, a nie na utrzymanie jego dzieci, których on nie chciał; nie życzył sobie ich nigdy widzieć, ani o nich słyszeć.

Dorywcze prace, które z konieczności – dla podratowania domowego budżetu – podejmowała Grażyna, kończyły się dla niej nie ciekawie, a właściwie bardzo przykro. Przez dłuższy czas próbowała znaleźć jakieś chałupnicze zlecenia albo inne drobne zajęcia na kilka godzin dziennie, ale opinia „księżowskiej kurwy” chodziła za nią wszędzie i skutecznie utrudniała podobne poszukiwania. Aby cokolwiek zarobić, musiała zgodzić się w dwóch przypadkach na śmiesznie niskie wynagrodzenia. Parokrotnie sama rezygnowała z zajęcia, gdyż nie mogła znieść wymownych spojrzeń, zachowań i docinków pod swoim adresem. Kiedy dzieci trochę podrosły i miała w związku z tym nieco więcej czasu, wznowiła zaoczne studia na katolickiej uczelni i poszukała sobie stałej posady w jednym z większych zakładów w Nysie.

Pracowała sama „na kasie”, co miało bardzo dobre strony, gdyż praca w zespole w jej przypadku nie wchodziła w rachubę. Miała jednak nad sobą kierownika, który – jak większość ludzi w miasteczku – znał dobrze historię jej niefortunnego romansu. Przełożony zaczął ją wkrótce dość nachalnie molestować, na co ona pozostawała zupełnie obojętna. Bała się utracić dobrą, stałą posadę, więc spokojnie ignorowała zaloty 60 – cio latka, męża i ojca rodziny. Ten stawał się jednak coraz bardziej zniecierpliwiony. Pewnego dnia zażądał, aby Grażyna pod pretekstem wyjścia do banku, przyszła do jego domu na schadzkę, pod nieobecność żony. Kiedy kategorycznie odmówiła, powiedział jej prosto z mostu: „Z księżmi się pierdoliłaś, a ze mną nie możesz…!?” Dziewczyna (wówczas 26 – letnia) rozpłakała się; pobiegła do swojego „naczelnego” i poprosiła o zwolnienie.

Po ukończeniu studiów, mając po temu wszelkie podstawy, próbowała podjąć pracę jako katechetka, a także w poradni rodzinnej. Wyższe wykształcenie dawało jej przewagę nad innymi kandydatkami, ale opinia „księżowskiej kurwy” nie pozwalała nawet marzyć o zatrudnieniu „na łonie Kościoła”. W ten sposób minione sny rodziców o „córce z katolickim wykształceniem” – boleśnie się na niej zemściły.

Grażyna była ciągle zdana tylko na siebie – bez pracy, kontaktu z ludźmi; pozbawiona jakiegokolwiek wsparcia i opieki. Nie miała również oparcia w ramionach mężczyzny, tak potrzebnego każdej kobiecie; a ze wszystkimi niedogodnościami i przeciwnościami losu ścierała się sama. Mama nie mogła być z nią zawsze. Miała swoje życie – problemy, apodyktycznego męża i trójkę pozostałych dzieci. Dziewczyna, w wieku dwudziestu kilku lat, była zupełnie załamana swoim losem, przygnębiona i bezwolna. Wpadła w głęboką depresję. Postanowiła nigdy się z nikim nie wiązać, a wszystkie siły i resztę życia poświęcić dzieciom, które były też dla niej jedyną radością. W ten sposób przewegetowała kilka następnych lat.

Kiedy dzieci zaczęły wchodzić w wiek przedszkolny, a później poszły do „podstawówki”, zaczęły się nowe stresy i nowe problemy. Na początku trzeba było podać imię ojca. Grażyna najpierw kreśliła w kwestionariuszach krzyżyki; później wymyśliła „Krzysztofa”, ale w każdym przypadku kwitowane to było nazbyt wymownymi uśmieszkami i uwagami. Co gorsze, coraz częściej cierpiały na tym wszystkim same dzieci. Rówieśnicy wytykali je palcami, przezywali i głośno wyśmiewali. Zdarzali się także nauczyciele, którzy (o zgrozo!) pokpiwali sobie z „księżowskich znajdów” albo w inny sposób je „wyróżniali”. Rafał wspomina jedną z wychowawczyń: