Mgła gęstniała. Odczuwał zawroty głowy – kolejny sygnał ostrzegawczy, że zbliża się kryzys.
Podjął wymuszoną decyzję: uniósł w górę kijek, aby dać im znak, i skierował się w lewo, w dół do doliny. Marion prychnęła ironicznie – natychmiast zorientowała się, że niczego nie znalazł i próbuje schodzić na chybił trafił. Nie zaprotestowała jednak, chociaż kiedy indziej usłyszałby jej pogróżki i wyzwiska. Może zrozumiała, że wszyscy są już u kresu sił. W dół, zbocze było coraz bardziej strome i schodzenie stało się łatwiejsze.
Don czuł się już bardzo źle. Zawroty głowy nasilały się. Nie był w stanie iść prosto. Śnieg nie miał już koloru białego, lecz czerwonawy. Don z uporem starał się utrzymać kierunek marszu, ale wodziło go na boki. To nie mogło trwać długo. Był półprzytomny. Potknął się o swoją nogę i runął jak długi. Nie miał siły się ruszyć. Jedna z nich krzyknęła, a potem wszystkie zgromadziły się wokół niego.
– Trzeba mu podać trochę cukru – powiedziała Sheilla. Zdążył jeszcze usłyszeć i stracił świadomość.
– To nie ma sensu, on chyba już się kończy – powiedziała Marsha.
– Musi nam znaleźć nocleg – zauważyła Sheilla.
– Nie bądź śmieszna, przecież on nie ma zielonego pojęcia, gdzie znaleźć nocleg. Skręcił z grani, kiedy go już brało… Widziałam, jak się zataczał. Już wcześniej – wtrąciła Marion.
– Pomóżcie mi – Sheilla usiłowała odwrócić go na plecy. Wspólnymi siłami udało się to zrobić. Don odzyskał przytomność, ale był bardzo słaby i przemarznięty. Sheilla wcisnęła mu między wargi parę kawałków twardego karmelu.
Czuł, jak wraca życie. Brudny kawałek palonego cukru smakował jak nigdy dotąd. Marion miała jeszcze kilka pozlepianych i pogniecionych cukierków z nadzieniem. Zjadł wszystkie gryząc szybko. Wkrótce z pomocą Marshy i Marion podniósł się.
Do mężczyzny należało torowanie drogi, a on wiedział, jak będzie to obecnie trudne. One również – wprawdzie nie starały się pomóc, lecz także nie utrudniały mu zadania wyzwiskami.
Z początku schodził powoli. Potem, w miarę jak siły wracały, szybciej. Na zboczu śnieg był tak głęboki, że Don nie sięgał stopami do twardego gruntu i łagodnie zsuwał się w miękkiej masie. Wymagało to umiejętności, a nie siły i było łatwe dla wytrenowanego piechura. Schodzenie sprawiało znaczne trudności idącym za nim kobietom. Co chwilę któraś z nich znikała w kłębie śniegu. Wygodniej im było zbiegać samodzielnie, a nie jego śladem. Don pomyślał, że wreszcie wszyscy czworo mają takie same szansę i męczą się tak samo. W drodze często zastanawiał – się, dlaczego świat został właśnie tak ułożony, że mężczyzna zawsze toruje drogę, zaś kobiety idą jego śladem, oszczędzając siły. Myślał z ironią, że to jemu właśnie potrzebne są siły nocą, a nie im. Po chwili jednak nie czuł już satysfakcji, gdyż nieco odpoczął; nawet zrobiło mu się ich żal. Były tak delikatne, piękne, kruche i słabe.
Polana sięgała nisko, ale w końcu dotarli do krawędzi lasu.
To był stary las sosnowy, całe poszycie skrywał głęboki śnieg i schodzenie tędy nie różniło się w zasadzie od schodzenia zboczem polany. Należało jedynie uważać, by nie upaść na niewidoczny pniak, pozostałość z czasów, kiedy ścinano drzewa. Trudność sprawiał zmrok, gdyż w dzień, uważnie patrząc na powierzchnię stromego śniegu, z reguły można dostrzec nieznaczne spłaszczenie zdradzające pniak przysypany śniegiem.
Don sprawnie zsuwał się w śniegu, ogarnęło go uczucie zbliżone do euforii; jego czoło pokrył zimny pot świadczący o krańcowym zmęczeniu.
Marion przeraźliwie krzyknęła i znikła w zaspie. Zanim z powrotem wspiął się ku niej, Sheilla i Marsha już wyciągnęły ją ze śniegu. Gdy podszedł, obie odsunęły się na bok jak spłoszone kury. Marion siedziała nieruchomo z wykrzywioną twarzą, mocno trzymając za stłuczoną goleń.
Zauważył, że jej spodnie nie rozdarły się ani nie przemakają krwią. Nie było sensu zdejmować z Marion odzieży, żeby opatrzyć stłuczenie, należało jak najszybciej znaleźć nocleg. Przesunął lekko dłonią po jej głowie i zmierzwił włosy. Miała spocone czoło.
Marsha znalazła czapkę i nałożyła ją Marion.
– Spróbuj się zebrać, mała – powiedział cicho. – Zaraz będziemy w dolinie. Będzie ciepło i sucho. Musisz iść.
Nie było w tym wiele prawdy.
– Rozmasować ci goleń? – zapytał. Spojrzała na niego mętnym wzrokiem.
– Odpieprz się! – fuknęła, podnosząc się z trudem i otrzepując.
Schodzili w dół, wiedząc, że brną w pułapkę. Nie miał odwagi powiedzieć, że skręcił przypadkowo i że właściwie należałoby wrócić na grań, by w gęstniejącym mroku i mgle kontynuować poszukiwania i tak skazane na niepowodzenie.
Wkrótce Sheilla wyprzedziła wszystkich. Była w świetnej formie. Przez chwilę podziwiał, jak sprawnie zsuwała się po zboczu. Techniki chodzenia w głębokim śniegu nauczyła się od niego. Wcześniej, zanim on zaczął torować dla nich drogę, nie umiała tego. Czasami zastanawiał się, jak sobie radziła wcześniej. Nagle jednak potknęła się o coś ukrytego pod zdradliwą powłoką i upadła na twarz. Przez chwilę się nie ruszała.
Zaraz był przy niej. Podniósł ją. Odzyskała już przytomność.
Całą twarz miała umazaną krwią z rozbitego nosa. Szlochała, dławiła się cieknącą krwią i często pluła.
Tym razem Marsha zdjęła worek z pleców i wyjęła bandaż. Krwotok udało się powstrzymać, ale nos bardzo jej napuchł. W pniak, który czekał na nią od lat, trafiła akurat twarzą.
Niedługo potem Marion, widocznie osłabiona poprzednim upadkiem, ponownie straciła równowagę i znów z krzykiem runęła w śnieg. Z trudem ją wydobyli, bo jej stopy wsunęły się głęboko pomiędzy ścięte pnie. Tym razem krew przesiąkła przez odzież.
Trzy poważne upadki na jedno zejście to zbyt dużo… – pomyślał. Dalej schodził, podtrzymując Sheillę, zaś Marsha pomagała iść Marion. Przypadkiem trafili na przecinkę, co ułatwiło schodzenie.
Dno doliny pokrywała idealnie gładka warstwa śniegu, nie pozostawiająca złudzeń, że skrywa coś obiecującego. Don znów czuł lekkie mdłości oznaczające, że ilość glukozy we krwi spada i może grozić nowy kryzys. Ściemniło się już prawie całkiem.
– I co teraz?… – w pytaniu Marshy nie zauważył poirytowania, tylko znużenie.
Obecnie, na granicy kompletnego wyczerpania, przedzieranie się przez tę długą, niknącą we mgle dolinę nie miało sensu.
– Spróbujemy przespać w jamie śnieżnej – tylko tyle mógł zaoferować zamiast suchego noclegu i ciepłej strawy. Był przygotowany na zwykłą eksplozję wściekłości i krzyku. Jednak wszystkie trzy uwaliły się bez słowa na folię termoochronną i biernie obserwowały jego poczynania. Marsha usiadła, zdjęła rękawiczki i uważnie oglądała zbielałe palce. Marion kiwała się rytmicznie, obejmując potłuczone golenie. Twarz Sheilli skrywał opatrunek. Zasłaniała go dłońmi. Zaczął się wyścig z postępującym wychłodzeniem organizmów.
Wykopanie jamy w śniegu nie było prostą sprawą, gdyż najpierw należało przedostać się przez warstwę lotnego, sypkiego jak mąka, pyłu. Don miał łopatę, znalezioną na jednym z noclegów. Niebyła wprawdzie aluminiowa, o jakiej marzył, ale była. Zrobienie styliska wymagałoby przekopania się z powrotem do skraju lasu, wyjęcia piły, wybrania gałęzi i jej przycięcia. Był na to zbyt zmęczony. Kopał więc samą blachą. Pociemniało zupełnie, ale wzrok już się przyzwyczaił. Rosła zaspa odgarniętego śniegu. Pogłębiając otwór, wyrównywał i uklepywał ściany, żeby uniknąć osypywania się śniegu. Dopiero gdy zagłębił się poniżej dwóch metrów, mógł drążyć nieco w bok i formować komorę. Przed oczyma – pojawiły się mroczki, więc wygramolił się z dołu. Podszedł do Sheilli i wyciągnął rękę. Podała mu kolejny, zimny kawałek karmelu. Sheilla tuliła się do Marion, aby tracić mniej ciepła. Marsha nieruchoma siedziała osobno, ale wiedział, że nie jest z nią źle, gdyż nie odniosła żadnych obrażeń.
Mam nadzieję, że nie zdążą zamarznąć – pomyślał.
Drążenie komory było trudniejsze niż drążenie wykopu. Należało to robić uważniej. Starannie ubijał śnieg na sklepieniu. W końcu wyszedł na zewnątrz i skinął na nie.