Podmuch eksplozji omal nie zgruchotał awionetki. To co przed chwilą było flagową maszyną sił specjalnych, zmieniło się w kłąb kurzu i ognia. Jak w paleontologii – myszy sądzone było przeżyć dinozaura!
Barbara wyprostowała maszynę i poczęła zwiększać szybkość oraz wysokość. I słusznie. Za chwilę rozległa się druga detonacja, zmieniając siodlastą skałę w gigantyczny obłok.
– Grzeczny komputer, wykonał robotę i zatarł ślady – olśniewające ząbki panny Gray wyszczerzyły się drapieżnie.
– To było też przygotowane? – wyjąkałem.
– Też.
Kręciło mi się w głowie. Jak potężnym człowiekiem był Denningham i na jak ogromne przedsięwzięcie się zdecydował. Co jednak miało być jego prawdziwym celem?…
– Czekaj, jednego nie rozumiem. Jeśli rakiety zostały zaprogramowane, dlaczego oszczędziły nas?
Barbara wskazała na małe pudełeczko.
– Ta zabawka?
– Tak, nadajniczek który wysyła na ultrakrótkiej fali czuły sygnał do komputera: “to przyjaciel, to przyjaciel".
Tymczasem wskazówka zbiorników paliwa niebezpiecznie przywarła do końca skali.
– Kończy się benzyna – zawołałem.
– Spokojnie, to też przewidzieliśmy.
I rzeczywiście, nie minęło więcej niż dziesięć minut, gdy Barbara wylądowała przy jakiejś opuszczonej stacji geologicznej. Czekała tam cysterna pełna najlepszego paliwa. Znalazł się również duży kanister z wodą i skrzynka z żywnością.
Dotąd uważałem Denninghama za geniusza, teraz wydał mi się półbogiem.
– Odpoczywamy? – spytałem, widząc jak Barbara zwinnie wyskakuje na ziemię.
– Dopiero w Lusace. Tam czeka kąpiel, kolacyjka, łóżeczko… – Przy słowie łóżeczko popatrzyła na mnie tak wymownie, że aż się zaczerwieniłem. – Ale i tam będziemy musieli mieć się na baczności. Służby RPA mogą sięgnąć daleko. Już zapewne połapali się, że pościg poszedł w niewłaściwym kierunku. Sama się dziwię, że wszystko udało nam się tak łatwo.
Przypomniało mi się ulubione powiedzenie ojca: nie mów hop… Ale postanowiłem nie psuć Barbarze humoru. Ruszyliśmy dalej bez większego trudu. Wietrzna pogoda i ograniczona widoczność zdawały się nam sprzyjać. Myślami byłem naturalnie już w stolicy Zambii. Lusaka! Lusaka i panna Grey. Niewiarygodne!
Czy o jakiejkolwiek kobiecie marzyłem tak, jak wówczas o Barbarze? Owszem, trudno taić, miewałem sny chłopięce, nawet wówczas, gdy zgodnie z metryką z chłopca zmieniłem się w mężczyznę. Śniły mi się zarówno gwiazdki filmowe, jak i kolorowe tubylki z odległych archipelagów, które z miłosnego kunsztu uczyniły koronę wszech-rozrywek. Miewałem sny perfidne, w których buszowałem wśród przerażająco młodych nastolatek, jak i wbrew własnej woli wpadałem w objęcia oszalałych bachantek. Zawsze jednak wiedziałem, że jest to tylko gra złudzeń, miraż nie do zrealizowania.
Na tym tle Martha, mimo swego wdzięku i urody zdziwionego dziecka, była przerażająco zwyczajna, szara, coraz bardziej szara z każdym miesiącem rodzinnej rzeczywistości. A Barbara? Realnie nierealna. Egzotyczny ptak odległy o długość wyciągnięcia ręki, fascynujący i niebezpieczny…
Naprawdę nieważny był kurz i podkrążone ze zmęczenia oczy. Patrząc na posągowy profil dziewczyny, czułem się świętokradcą myśląc o tym co się zdarzy, co musi się zdarzyć, za parę godzin… Musi.
Z rozmarzenia zapadłem w drzemkę. Śniły mi się zbiorowe toalety w akademiku na Żwirki i Wigury oraz szeroko otwarte okno. Stała w nim kompletnie rozebrana Barbara.
– Błagam cię, nie skacz! – wołałem.
– Czyś ty głupi? – odpowiadała. – Ja nie skaczę, jak się demonstruję.
I wtedy zauważyłem tłum zgromadzony na trawniku. Gromadę ludzi z zadartymi głowami. Mój dziekan. Doktor Rode. Co za bzdura, doktor jest teraz przecież w Johannesburgu… Na korytarzu znajome kroki. Stukanie do drzwi. Tak stuka tylko Martha. Po co stuka, przecież jest otwarte? I wtedy zorientowałem się, że jestem kompletnie rozebrany. I to stukanie…
– Nie podoba mi się ten stuk – powiedziała Barbara. Otworzyłem oczy. Za oknami kabiny mrok. Słaba poświata aparatury pomiarowej. Ładnie się zdrzemnąłem!
– Tracimy wysokość – rzuciła moja pilotka. – Nie wiem, co z tym zrobić. Zejdę niżej i spróbuję wylądować. Sanitarka ma reflektory.
– Gdzie jesteśmy?
– Kto to wie. Przy wichurze trudno było kontrolować prędkość. Gdzieś nad Kalaharią.
– Hałasuje jak popsuty gaźnik – powiedziałem. Niestety, nie miałem pojęcia czy samoloty mają w ogóle gaźnik. Moja znajomość pojazdów mechanicznych kończyła się na sawie, popularnej mutacji małego fiata lat dziewięćdziesiątych.
Tymczasem w snopach świateł ukazała się już ziemia, kamienista, spękana, mało zachęcająca.
– Cholernie nierówno. Ale trudno, psiakrew, za szybko tracimy prędkość…
Było to ostatnie w pełni zakończone zdanie. Samolot gwałtownie skoczył w dół, trącając kołami jakiś kamienisty garb. Podskoczył jeszcze raz jak kulawa kura. I właśnie wtedy w reflektorach wyrosła koścista łapa wyschniętego drzewa.
– W prawo! – krzyknąłem.
Awionetka rzuciła się w bok, ale na próżno. Lewe skrzydło zawadziło o pień, zdążyłem jeszcze usłyszeć przerażający trzask, a potem wszystko zakręciło się, niebo upadło na mnie, zrolowało się razem z ziemią. Czy krzyczałem? Pewnie, że krzyczałem! Znów uderzenie, jeszcze… A potem zapadanie się w głąb kopalnianego szybu z wrażeniem, że wokół, od dna piekła, wznosi się ogień, ogień, ogień!
5 marca
Dzień wstał mglisty i nieprzyjemny. Prawie cały kontynent europejski znajdował się pod wpływem niżu. Od Nordkapu po przylądek Matapan chłostały go deszcze, mżawki, tu i ówdzie dodatkowo prószył śnieg. Admirał w swej kwaterze chodził smutny i zaaferowany dotkliwie dającymi znać o sobie korzonkami. Podkomisarz Gelder i pani Loosinhorn udali się na spotkanie z rodzinami policjantów poległych na stanowisku podczas zamieszek na Placu Centralnym. Samolot profesora Levecque'a wylądował na płycie lotniska w Sztokholmie. Marcel Bonnard po nie przespanej nocy siedział w ulubionej kafejce z inspektorem Louisem, dla przyjaciół Loulou, z konkretnym planem działania. Ciało Pauliny Bonnard nadal oczekiwało na sekcję.
Po południu rozpoczęło się drugie posiedzenie Konwentu Ekologicznego. Jak było do przewidzenia, po poprzedniej sesji rannej złożonej z długotrwałych debat poświęconych głównie sprawom proceduralnym, w tym nie rozstrzygniętej kwestii odpisów finansowych organizacji narodowych na rzecz Konwentu, debat, w których naczelne gremium prezentowało żałosny obraz bezwładu organizacyjnego i atrofii koncepcyjnej, dyskusja plenarna nabrała rumieńców. Wydarzenia z Placu Centralnego zmuszały do zajęcia stanowiska. Jedni mówili o nich jako o budującym przykładzie, inni – przestrzegali ruch przed pułapkami ekstremizmu. Z obu stron sypały się gromy na przewodniczącego Van Thorpa, o którym w kuluarach nie mówiono inaczej jak żywy trup. Spodziewano się też jakiegoś frontalnego ataku ze strony Komitetu Doradczego, który odbył podobno parę zebrań konsultacyjnych, ale jak na razie żaden z prominentów światowego ekologizmu nie zabrał głosu. Nikt z sześcioosobowego grona nie zapisał się do popołudniowej dyskusji. Ani gadatliwy Gardiner, ani zwykle rzeczowy pastor Lindorf, ani znana z niewyparzonego języka panną Bernini, nie uznali za stosowne włączyć się do obrad.
“Autorytety" czają się -doniósł w swej korespondencji France Soir. Czyżby ekologizm miał umrzeć na uwiąd starczy?
Głosowanie nad wnioskiem Van Thorpa o potępieniu “Arkadyjczyków" dowiodło rozbicia. Sto czterdzieści dwa głosy padły za, osiemdziesiąt pięć przeciw i aż dwustu trzydziestu siedmiu delegatów wstrzymało się od zajęcia stanowiska. Podobno bohater wydarzeń, dziś już legendarny “towarzysz Lion", miał przebywać w kuluarach, ale widocznie była to plotka, albo też Groner został świetnie ucharakteryzowany, ponieważ nie wypatrzyła go ani policja, Interpol rozesłał za Gronerem listy gończe po całej Europie, ani nikt z dziennikarzy.