Nagi jak go Pan Bóg stworzył, Landley wypadł z salonu kąpielowego. Na korytarzu było jaśniej, z sąsiednich pomieszczeń wpadło trochę światła przez zakurzone okna. Gdzieś z góry słychać było jakieś wybuchy. Szpieg owinął się ręcznikiem. Wpółogłuszony biegł, usiłując zrozumieć co się stało? Sprawa dlaczego go oszczędzono, pozostawała teraz drugorzędna. Pomyślał o zapasowej broni, znajdowała się w pokoju, za daleko!
W salonach tymczasem trwał pełny harmider, część mózgowców słysząc detonacje ukryła się za sprzętami, dziewczyny z piskiem umykały w głąb lóż. Silvestri i Ziegler zniknęli. Naraz coś zatrzepotało po przeciwległej stronie arkad. Drabinka sznurowa! Czyli szturm. Może porwanie…
I wtedy Landleyowi przypomniał się trzydziesty drugi punkt instrukcji, punkt, którego miał nadzieję nigdy nie zastosować… Ponieważ windy nie działały, dopadł schodów przeciwpożarowych.
Światła w korytarzach poczęły się powoli rozjarzać, najwidoczniej ruszyły agregaty. Jeszcze trochę mocy, a wznowi działalność system komputerowy. Ruszą na dachu miotacze. Wróg będzie miał odcięty odwrót. W najgorszym wypadku wystarczy uruchomić klucz zaminowania zewnętrznego kręgu. Wysadzi się cały obwód, łącznie z agresorami. Powtarzając w pamięci symbole kodów, Landley dopadł do laboratoryjnego korytarza. Wystarczy pierwsze lepsze stanowisko.
Lee Grant, Chińczyk, którego imię i nazwisko stanowiło amerykański przykład symbiozy północy z południem, nie opuścił laboratorium, gdy zgasło światło. Czuwał, aby w momencie włączenia obwodów skorzystać ze wszystkich patentów Silvestriego. Zaaferowany, dopiero w ostatniej chwili usłyszał za sobą szelest. Odwrócił się. Dłoń Landleya chybiła i osunęła się po barku. Lee Grant chciał zasłonić się, ale drugi cios rzucił go na ziemię. Chemik dopadł aparatury. Włączył “enter"…
Jakże zabawnie wyglądał wirydarz z wysokości dwudziestu metrów. Denningham rozwinął drabinkę. Barbara, Lenni i chudy albinos, prażyli profilaktycznie w nieckę lądowiska. Nikt jednak nie wychylał stamtąd nosa. Bob jak małpa opuścił się kilkanaście metrów i przymocował drabinkę do balustrady czwartego piętra.
– Są, są! – krzyknął zasapany!
Rzeczywiście, wśród poszarzałej od pyłu zieleni, dostrzegł pędzące dwie sylwetki. Drobną i przysadzistą.
– Wspinajcie się! – zakomenderował.
Chwilę wcześniej na balustradzie wylądował sam Denningham.
– Tylko wy dwaj? – zapytał nadbiegającego Zieglera.
– To jest Viren – wykrztusił młody profesor – on jest najważniejszy! On i jego dyski.
– A inni?
– Silvestri wrócił po Tamarę i swego asystenta.
– Szefie – pospieszcie się, miotacze zaiskrzyły – wrzeszczy z góry Lenni.
– Nie masz granatów?
– Miotaczy jest więcej!
– Czekajcie na mnie pięć minut – decyduje Burt. Jeśli nie wrócę, ewakuujcie się.
– Śmiało do góry, doktorku – zachęca pobladłego grubasa Bob. Denningham tymczasem biegnie w głąb arkad, ku schodom. Modli się, żeby nie pomylić szczegółów planu obiektu narysowanego przez Hindusa.
Landleyowi drżą ręce, gdy wystukuje szyfry. Zdejmuje blokady. Ślepy nadzór zaraz zacznie widzieć, co się dzieje. Mimo braku bezpośredniej łączności, Kapsztad via drugi krąg, zorientuje się w sytuacji.
– CZY ABY NIE ZA DUŻO PAN CHCE, DOKTORZE LANDLEY… – rozjarza się nagle ekran. – PRÓŻNY WYSIŁEK, KAŻDY PAŃSKI RUCH KONTROLUJE ANTYRUCHEM…
Silvestri. Przeklęty makaroniarz! Gdzieś w gmachu zasiadł przy podobnym pulpicie. Livingstone rozgląda się i zaraz zauważa leżący śrubokręt, chwyta go i przytyka do gardła omdlałego Chińczyka.
– WIESZ TERAZ CO ROBIĘ, SILVESTRI? MAM W RĘKU TWEGO POMAGIERA… PRZYJDŹ TU SAM… – rzuca do mikrofonu, przełączywszy aparaturę na dyspozycje słowne…
– Zostaw go! – Na progu laboratorium pojawia się Tamara, nadal odziana jedynie w purpurowy płaszcz kurtyzany. Nie wygląda jednak już jak demon seksu, lecz raczej anioł śmierci. W jej ręku lśni niewielki sztylecik…
Landley wybucha śmiechem, cofa się w głąb laboratorium i chwyta słój ze żrącym odczynnikiem.
– Zaraz poprawimy ci urodę, siostro – woła unosząc go nad głową.
I wtedy sytuacja rozwija się jak w złym śnie, ożywają nieruchome macki podajników, automatyczne szczypce, węże laboratoryjne. Ramię wysięgnika chwyta doktora w pasie, gumowe węże krępują ręce. Jak na animowanym filmie rusza przeciw zdrajcy cała aparatura laboratoryjna. Zaprogramowana pułapka? Być może Landley z pustymi rękami umknąłby maszynom, które uruchomił gdzieś z oddali Silvestri. Ciężki słój ponad głową, chwila zawahania, przesądziły. Jeszcze moment, a spętany jak mitologiczny Iksjon, nieruchomieje. Ciska obelgi. Do pomieszczenia tymczasem wpada Silvestri. Klęka przy Lee Grancie.
– Żyje – informuje Tamara. Wspólnie podnoszą młodego Chińczyka.
Cybernetyk odwraca głowę do Livingstone'a.
– Jak długo utrzymasz słój, będziesz żyć, upuścisz – a to jest ciężkie szkło – poznasz przed śmiercią smak piekła. Tam czekają na ciebie z utęsknieniem…
Z piersi chemika wyrywa się ryk nienawiści.
Silvestri i Tamara zrobili stołeczek z rąk i usadziwszy na nim bezwładnego chłopaka biegną w głąb korytarza. Do schodów. Nie ufają windom. Pierwsze piętro, drugie…
– Stać! – drogę zagradza im rudy kelner i jedna z krupierek, oboje mają w rękach automaty. Zakonspirowani agenci M/t! Tamara przytula i i się do cybernetyka. Dwa suche strzały! Uzbrojeni przeciwnicy osuwają się jak szmaciane lalki. To strzelił Denningham!
– Najwyższy czas! – woła. – Pakowaliście się przed podróżą czy jak? – Przerzuca sobie jak piórko Lee Granta przez ramię. Na dziedzińcu grzechocą strzały. Widocznie inni agenci również odnaleźli broń i przypomnieli sobie o obowiązkach.
Ale i Lenni Wilde nie próżnuje. Strzela wprawdzie rzadko, lecz niezawodnie. Jakieś ciało zwija się w oknie drugiego piętra i wywija salto niczym na filmach spod znaku płaszcza i szpady, aby bezwładnie wylądować w fontannie.
Tymczasem z bocznego korytarza wyłania się Bob przygięty niezwykłym brzemieniem. Trzy wspaniałe, półnagie blondynki.
– Oszalał Negr – przemknęło przez głowę wychylonej przez okno Barbarze. Nie ma to jednak nic wspólnego z szaleństwem. Jest jedynie przemyślanym elementem planu… Odszukanie “manekinów miłości" Burt zlecił Murzynowi przed szturmem.
Jeszcze przed chwilą Barbara z rozpaczą zastanawiała się, jak pokonają drogę powrotną. Agregaty na dobre wznowiły działalność, a miotacze siekły w każdy cel, który pojawił się na dachu. Dziewczyna zlikwidowała granatami wprawdzie dwa najbliższe, ale w tym celu sama musiała się wychylić, aby pobudzić je do ujawnienia. Po draśniętym ramieniu płynęła strużka krwi.
Gorzej poszło albinosowi. Chwila nieuwagi i leżał teraz na murawie dziedzińca wśród innych…
Nim Tamara, Silvestri, Denningham wspięli się po drabince, nim lalki ze snów wyuzdanych erotomanów wylądowały na gzymsie, panna Gray już wiedziała, kto miał wystąpić w roli straceńców torujących, jak za dawnych lat, drogę swymi ciałami poprzez pola minowe. “Luksusowe panienki osobiste", tak brzmiała oficjalna nomenklatura, wykonano niezwykle starannie i solidnie. Obciągnięte z zewnątrz miękką, skóropodobną masą, posiadały wewnątrz stalowy kręgosłup i sprężyny. Poruszały się więc po nakręceniu niezależnie od elektronicznych obwodów, sterujących jedynie ich bardziej skomplikowanymi czynnościami.
– Naprzód laleczki, za króla i ojczyznę, gęsiego – komenderuje Denningham – a my, granaty w dłoń!
I co mają robić głupie miotacze? Prażą do tych przepięknych atrap seksu i chuci. A za każdym razem gdy automaty zdradzają swą pozycję, celnie wyrzucane granaty zmuszają je do zamilknięcia. Lalki giną, ale grupa Denninghama przechodzi nietknięta. Jeszcze przez drabinkę, obok izb z ogłuszonymi żołnierzami i byle dalej, byle dalej…
Kiedy Clark Lester wyskakuje wreszcie ze swymi chłopakami na dach przerażenie łapie go za gardło. Tego jeszcze nie widział. Po grzbiecie Ośrodka Zero w kółko kręci się przerażający ostatni pół trup, pół upiór, świecący obnażonym szkieletem, na którym tu i ówdzie brązowią się jeszcze resztki plastikowego mięsa.