Изменить стиль страницы

Angelika podciąga kolana pod brodę, obejmuje je ramionami. Spogląda ponad ciemnym miastem na chaotyczną konstelację Rozgryzacza Planet, przecinaną przez wysoki cień wieży.

– Wiesz – mówi cicho – tak naprawdę to jest rzecz całkowicie zewnętrzna wobec ciebie samego. Ja się długo do tej myśli przyzwyczajałam, ale teraz nie rozumiem, co właściwie było wówczas powodem mego gniewu. Znasz przecież Judasa. Jestem pewna, że zaplanował mnie, niczym kolejną inkluzję Gnosis; i równocześnie jestem pewna, że mnie kocha. Ale – pomyśl – czy mnie zaplanował, czy nie… jakie to ma znaczenie? Żyję; jestem, jaka jestem; myślę, jak myślę, czuję, jak czuję. To, co mnie poprzedzało, powody, dla których zaistniałam – to wszystko jest poza mną, nie ma znaczenia. Naprawdę. – Ujmuje go za dłoń. – Niech cię to nie pożre. Nie czyń go swoim bogiem. Adam. No.

– Och, ale to jest ważne – wzdycha Zamoyski. – Dlaczego akurat ja? To jest ważne, bo opisuje moje przeznaczenie. Ułomny to robot, któremu nie wprogramowano pamięci funkcji, dla jakich został wyprodukowany.

– Ale przecież ty pamiętasz – odzywa się Zmartwychwstaniec i nagle okazuje się, że stoi on tuż za plecami siedzących i nie uderzył w jenu żaden piorun z nieba. – No, dalej, przypomnij sobie.

– Veron! – syczy Angelika.

Program zarządzający „Katastrofą" nie odzywa się.

Trup, poruszając się powoli i ostrożnie, z pantomi-miczną prezycją sztywnych kończyn, siada na krawędzi dachu po drugiej stronie Zamoyskiego.

Zamoyski ma ich teraz po lewej i prawej, Angelikę i Zmartwychwstańca, dwoje aniołów witrażowych, tak zorientowanych, by tylko na jednego padało światło: blask elektrycznego dwukruka.

Obrót głowy Zamoyskiego stanowi odtąd deklarację teologiczną. Siedzi więc Adam nieruchomo, patrzy prosto przed siebie. Jedynie niewidzialną jego animą wstrząsają nerwowe tiki i potok przekleństw spływa z jej ust.

Nie ma natomiast granic i barier dla zapachów i mieszają się one w powietrzu wokół Zamoyskiego: słony, organiczny zapach Angeliki oraz znacznie ostrzejsza, słodko-mdląca woń rozkładającego się ciała Moetle'a.

– Dlaczego ty? – szepcze Zmartwychwstaniec wprost do ucha Adama, który niczym nie daje po sobie poznać, że go słyszy.

Angelika ściska jego dłoń, ale i na to Zamoyski nie reaguje.

– Dlaczego ty? Złe pytanie. Nie wybierałum przecież. Czy ten wasz Veron zapytuje siebie „Dlaczego ja?", kiedy każecie mu wytyczyć kurs? Nie; po. to istnieje, by wytyczać kursy. I ty po to istniejesz, by odnaleźć mi Pierwszy Wszechświat, Punkt Zero, Fizykę Fizyk. I wiem, że ci się uda, a raczej – że nie jest to niemożliwe. Widzisz – szepcze – ja też mam swoje Studnie. Wiem, co jest konieczne dla powodzenia, a co je utrudnia. Wbudowałum w twój fren Szyfr – tak samo, jak w twój mózg wbudowałem Hak Suzerenowego Saka. A sam twój fren został zaprojektowany, by umożliwić kolejne jego translacje w wersje oparte na fizykach bogatszych. Przecież nawet przepisując się na inkluzje plateau'o-we, gubicie się w przekładzie; inaczej każdy phoebe-słowiń-czyk równu byłuby od razu wysokim inkluzjom. Łatwiej

zmienić fizykę – trudniej zachować po zmianie tożsamość. Trzeba do tego takich specjalistycznych frenów jak twój. To – szepcze Zmartwychwstaniec – stanowi zarazem odpowiedź na pytanie, które właśnie chcesz mi zadać: dlaczego mianowicie sam nie wybiorę się w tę podróż? Właśnie dlatego: ja jako ja, mój fren – oparty jest na strukturze nazbyt ściśle zależnej od warunków ojczystego wszechświata. Mogę tylko manifestować się, jak teraz. Zresztą to jest nie tyle moja manifestacja, co wyhodowany z Subkodu dla potrzeb tej rozmowy zwięzyk – on się tu przede wszystkim manifestuje. Żebyś zrozumiał. Dlaczego istniejesz, mój drogi Adamie.

– Gówno prawda – spluwa Zamoyski. – Mogłuś sobie sporządzić niezależną, biologiczną, prymitywniej szą wersję siebie, i ją wysłać na poszukiwania tego Pierwszego Wszechświata! Nawet phoebe'owie Cywilizacji HS potrafią się tak mnożyć i formatować, przycinać do specjalistycznych form.

– Ach!

Zmartwychwstaniec śmieje się bezgłośnie i Adam nagle czuje zimny dotyk jego palca: na skroni, na policzku, szyi, obojczyku. Trup przesuwa paznokciem wzdłuż żyl pulsujących pod skórą człowieka.

– Masz rację, mój synu, masz stuprocentową rację. Dokładnie to uczyniłum. I nawet się sobie w tej wersji podobam.

Zbliża się jeszcze bardziej i składa na skroni Adama cuchnący pocałunek.

Angelika nachyla się ku Zamoyskiemu z drugiej strony.

– To nie ma znaczenia – powtarza – to wszystko nie ma najmniejszego znaczenia. Czy to prawda, czy nie. Te rzeczy są zewnętrzne wobec ciebie. Może i jesteś specjalistyczną manifestacją Ul – i co z tego? Ja jestem z genów, wychowania, umysłu standardowym McPhersonem – czy to znaczy, że nie jestem sobą?

Zamoyskiego to jednak bynajmniej nie uspokoją. Równowaga została zachwiana, prawy anioł zwycięża, głowa Adama obraca się ku Zmartwychwstańcowi, w głosie mężczyzny pojawiają się nuty desperacji.

– Lecz dlaczego właśnie teraz? Dlaczego czekałuś tyle czasu, miliardy k-lat? Dlaczego nie próbowaluś wcześniej?

– Kto twierdzi, że nie próbowałum? Dlaczego uważasz, że ta galaktyka i wasz gatunek są jakoś wyróżnione? Pewność, iż sukces nie jest niemożliwy, nie oznacza gwarancji tego sukcesu.

Od jakiegoś już czasu blakły dokoła nich cienie; teraz Angelika orientuje się w zmianie. Elektrokruk nie dzieli już świata na światło i ciemność. Biały ogień otwiera się na północnym nieboskłonie, przyćmiewając nawet Rozgryza-cza Planet.

– W tym musi być coś więcej – upiera się Zamoyski. – Skąd na przykład gniew Suzerena? Dlaczego on tak bardzo chce mnie zniszczyć? Zniszczyć tego pustaka – zatem chyba o Szyfr mu chodzi. Czego on się boi?

– Zawsze tego samego: śmierci. Utraty tożsamości, drastycznej zmiany status quo. Jest Suzerenem w Bloku zbudowanym na takich a takich zmiennych meta-fizycznych; w momencie dołączenia nowych, odkraftowania Plateau opartych na fizykach bogatszych, stanie się zaledwie ułamkowym przekrojem samego siebie. Czy i ty nie bałbyś się takiego pochłonięcia, zatracenia? Każdy walczy o utrzymanie się przy życiu.

– Z wyjątkiem tych, co płyną wzwyż Krzywej…

To już nie desperacja, ten gorzki sarkazm ma pokryć odpływ energii i słabość głosu: Zamoyski się poddał.

– Co to jest? – pyta Angelika, wskazując wielobarwne zorze, coraz jaśniejsze, coraz wyżej zarastające nocne niebo.

Blask rośnie do takiego natężenia, że trudno już właściwie mówić o nocy: oto wstaje nad Narwą sztuczny świt,

dzień nie ze słońca zrodzony. Fraktale jasności zaćmiewają się nawzajem. Nie widać gwiazd – jedynie te erupcje kolorów, lawiny światła.

– Biją się o ciebie, Adam – rzecze Zmartwychwstaniec. – Ich Porty Uniwersalne weszły do układu, otworzyły nastrojone Cywilizacje Śmierci. Teraz mordują tam między sobą czasoprzestrzeń i materię.

– Lepiej się stąd zmywajmy. – Angelika podnosi się na nogi. – Diabli wiedzą, jakim promieniowaniem tu sieją, starcie Cywilizacji Śmierci to nie najzdrowsza dla widzów impreza. Kto właściwie zarządza tym Sakiem? Znaczy – Kłami Deformantów? Ty? – zwraca się do Zmartwychwstańca.

Zmartwychwstaniec uśmiecha się spod na wpół oderwanej wargi.

– On – wskazuje Zamoyskiego. – On zarządza wszystkim, wybiera ścieżki i ma wolną wolę czynić, co chce.

Co powiedziawszy, poddaje się tak gwałtownemu atakowi śmiechu, że aż wypada mu z dziąsła jeden z zębów. Na to śmieje się jeszcze głośniej.

Adam go ignoruje.

– Patrz.

Z elektromagnetycznej burzy wyłania się nad ich głowami ognisty meteor, kształt obleczony w płaszcz oślepiającego żaru, ciągnący za sobą przez atmosferę Narwy długi welon płomieni. Spada szybko ku widnokręgowi, by po chwili, wyhamowawszy, wznieść się ponownie nad ocean, nad równinę, nad miasto.

Już nie kryje go ogień i kiedy tak sunie w płaskim ślizgu prosto ku Angelice, Adamowi i Zmartwychwstańcowi (wszyscy stoją), widać wielomilowe skrzydła, jeszcze przyciśnięte do tułowia, purpurowe jak wiosenna jutrzenka, ogon jak rzekę na niebie, lśniące szpony w łapach potężniejszych od wieżowców, kilometrowy łeb i paszczę w nim piekielną,