Każdy profesor powinien być wzorem pod każdym względem.
Dla Grahama Appelbaum nie był wzorem pod każdym względem. Choćby dlatego, że w uszach rosły mu długie, rude kudły, chociaż na głowie już zupełnie osiwiał.
– Tak, coraz trudniej ponosić koszty za przybywających – przytaknął Graham, rad, że może bezkarnie wyłowić kożuchy i dosłodzić nie lubianą zupę. – Ale chyba powinniśmy tak robić. Jesteśmy ich nadzieją.
– Ma pan na myśli, że mają prawo do Ziemi, bo przygotowali ją sobie? – Appelbaum siorbnął zupę.
– Coś w tym stylu, choć może nie dokładnie tak.
– A nie pomyślał pan, jak mało troszczyli się o swoich wysłanników? Przecież ich to tak mało obchodziło, czy się tu zagryziemy, czy nie. A zagryzaliśmy się i dziczeliśmy tak bardzo, że niemal zapomnieliśmy, skąd się wywodzimy.
– Odległość ograniczyła ich możliwość ingerencji. Starali się… Poświęcili szczęście wielu swoich ludzi, żeby wytworzyć lepiej przystosowane rasy…
– Co? – obruszył się Appelbaum – Trzy króliki doświadczalne? Biały, żółty i czarny?
Jeden na pomoc, drugi w środek, a trzeci na południe? Że zmusili swoich ludzi, by się tak parzyli, żeby powstały te króliki? To jest to ich poświęcenie?
– A co mogli więcej? – Grahamowi płatki owsiane jakby pęczniały w ustach. Zupy nie ubywało. Cieszył się, że dzięki tej rozmowie nie musi pośpiesznie przełykać nieznośnego płynu. Appelbaum był profesorem drugiej rangi i rozmowa z nim wystarczająco uzasadniała nadmierne przedłużenie posiłku.
– Jeśli nie dało się nic więcej, nie powinni, do cholery, brać się za kolonizację planety tak odległej od Heddehen…
– Jeśli to prawda, co mówią, to w takim przypadku już dawno przestalibyśmy istnieć.
Zamarzlibyśmy, gdy zgasło słońce Heddehen.
– Cholera ich wie, czy to prawda, co mówią.
– Do tego zmierzam, profesorze Appelbaunu Wiedza wypchnęła nas z Heddehen, owoc Drzewa Wiadomości Dobrego i Złego. Może oni też nie oparli się jego smakowi.
– Chcieli wiedzieć? – Appelbaum łypnął szelmowsko. – I, do licha ciężkiego, nie pan powinien mnie o tym pouczać – burknął. – To właśnie mój naród przechował wiedzę o Drzewie Wiadomości. – Nawet wspólnego języka nie zdołaliśmy zachować, co? – znowu łypnął do Grahama.
– Oni nazywają wszystkie nasze języki językiem czynnościowo – pojęciowym.
Większość z ich języków to języki sytuacyjne – jedno słowo to cała sytuacja, a jej wersje to fleksja tego słowa. Hyman podobno skrobnął na ten temat ponad dwadzieścia publikacji – wyjaśniał Graham, a Appelbaum cierpliwie słuchał.
– Z pewnością dziwił się pan, że właśnie ja byłem w komitecie organizacyjnym tego pierwszego zebrania, a teraz jestem w zarządzie komitetu obrony, co? – zapytał, gdy Graham skończył.
– Tak. Jest pan przecież jednym z największych autorytetów naszego uniwersytetu – odpowiedział szczerze Graham.
– Bo uważam, że oni powinni zapłacić należną cenę. Myśmy zapłacili znacznie większą cenę za opuszczenie Edenu niż oni obecnie płacą. Dlatego nadal będę działał w komitecie.
– Mam nawet pomysł, co robić z nowo przybywającymi: po niezbędnie potrzebnej, elementarnej pomocy medycznej, pan rozumie – amputacje, leczenie zakażeń, gojenie ran – należy ich od razu przesyłać do tych ich wspólnot czy komun…
– Gett – Graham podsunął niemile brzmiący wyraz.
– …by na koszt swoich współbraci przyzwyczajali się do życia na Ziemi. Żadnych hoteli, specjalnego programu przystosowania… Tylko leczenie… Reszta już za pieniądze ich współbraci.
Pomysł był surowy, ale wyglądał na sprawiedliwy – ostatecznie kraj tonął w kryzysie, a emigranci stanowili bardzo dobrze sytuowaną grupę ludności. Graham nie zaoponował.
– Ale białka spożywczego nie powinien pan marnować, młody kolego – Appelbaum wskazał łyżką na zaschłe na rąbku talerza Grahama starannie odsunięte kożuchy.
Do jego łyżki też przyschły – pomyślał Graham. – Nie byłby sobą, gdyby mi nie przyłożył na deser.
XV
– Na terenie campusu zdarzyło się parę napaści na studentów emigrantów. Zawsze po zmroku lub przed świtem i za każdym razem w takich miejscach, aby nikt nie mógł pomóc ofierze. Wyglądało to na reżyserowaną działalność. Ktoś nawet spróbował napaść późną nocą na profesora Zuriaąu. Zakończyło się to żałosną klęską napastnika: atletyczny Zuriaąu zmasakrował go, ale, niestety, nie ujął – pozwolił uciec pechowemu agresorowi. Ujęty bandyta mógłby wiele wyjaśnić.
Jedna z napaści zakończyła się tragicznie. Pobity student zmarł w szpitalu. Pochodził z rasy Kocich Pyszczków, jak Graham ich nazywał. Tym razem społeczność akademicka zareagowała solidarnie; nikt nie musiał warować przy petycji, podpisali ją niemal wszyscy profesorowie i ponad dwa tysiące studentów, czyli także przygniatająca większość.
Graham w czasie wspólnej kapusty obiedniej usiłował podsunąć godniejszym kolegom wyższych rang pomysł utworzenia straży studenckiej czy profesorskiej, ale jakoś nikt się tym nie zainteresował. Co innego współczuć ofiarom, a co innego samemu włóczyć się godzinami na mrozie po nierówno wydeptanych w śniegu dróżkach campusu.
Obawiał się bardzo o Agnes. Znacznie bardziej niż powinien obawiać się o swoją pracownicę. Oddychał z ulgą, gdy wreszcie przyjechała do pracy. Znacznie cierpliwiej znosił jej kąśliwostki, które uwielbiała. Kiedyś próbował ją namówić, aby przyjeżdżała pierwszym autobusem, jak student powinien.
– Wolę pospać godzinę dłużej i wiedzieć, że martwisz się o mnie… – powiedziała.
Nie odpowiedział…
– Wystarczy, że zawsze wracamy razem, tym samym autobusem – spojrzała badawczo na niego.
– Myślisz, że byłyby jakieś plotki o nas?
– Ciągle słyszę – wydęła usta. – Wszystkie moje koleżaneczki tylko o nas trąbią.
XVI
Niestety, petycja nie przerwała fali napaści. Kolejnym obiektem napadów stały się emigrantki. Doszło do tego, że bały się samotnie opuszczać zabudowania.
Tego wieczora Graham nie wytrzymał nerwowo. Właśnie dowiedział się, że brutalnie zgwałcono kolejną emigrantkę. Tym razem nie na campusie, lecz w samym Maratheon.
Wieczorem nie poszedł pracować na komputerze. Zrezygnował nawet z oszczędzonej od rana kawy, pomimo że bon był ważny tylko przez jeden dzień, a potem przepadał.
Spokojnie czekał, aż Agnes zawinie się w metry swego szalika. Radziła sobie nieźle: zwój za zwojem, a potem długi jeszcze koniec zarzuciła na plecy.
Oboje poszli dróżką, czyimiś nierówno wydeptanymi zmrożonymi śladami. Po odwilży znów nastały silne mrozy. Znów z zimna nieprzyjemnie zaklejały się skrzydełka nosa. Agnes męczyła się i potykała. Nawet garbiła się z wdziękiem, choć przez zasłonę jej okropnego płaszcza mógł to dostrzec tylko wtajemniczony. Graham umiał spojrzeć na nią wzrokiem wtajemniczonego.
– Specjalnie nie poszedłeś na komputer i czekałeś, żeby mnie odprowadzić? – spytała, gdy zrównali się w szerszym miejscu dróżki. Wokół jej twarzy unosiły się kłęby pary z oddechu i tworzyły biały szron na zwojach szalika.
– Tak.
W świetle latarni ulicznej na przystanku autobusu jej twarz była blada – trochę bladoróżowych plamek i słabymi, sinawymi kreseczkami zaznaczone, nozdrza, powieki i kilka przedwczesnych zmarszczek. Agnes wyglądała na kompletnie przemęczoną.
W pobliżu snuły się te same osoby co zwykle. Z tego przystanku oprócz Grahama odjeżdżali zazwyczaj: Heevers, Ebahlom, Lee Pock, Hyman, Tonkine i jeszcze paru innych.
Zwykle coś tam do siebie gadali, choć od pewnego czasu Heevers i Ebahlom nie rozmawiali ze sobą. Do Grahama też nie podchodzili, odkąd przychodził z Agnes. Profesorowi wypadało rozmawiać ze studentem wyłącznie służbowo. Nawet jeśli student był rówieśnikiem profesora.
– Popatrz, jesteś jedyną studentką o tej porze – powiedział Graham. – Inni już dawno pojechali do domów.
– Gdzie tam: dalej siedzą i pracują albo pozorują pracę. Potem pojadą na rowerkach albo pójdą pieszo. Potem, to znaczy w dziesięć minut po odjeździe tego właśnie autobusu, kiedy już „ich” profesorowie nie będą widzieli. Wrażenie się liczy.