– Ja natomiast zauważam co innego – Ebahlom przejechał dłonią po spoconej łysinie. – TQ ludzie zjednoczyli się przeciw Heddeni. Natychmiast. Zobacz, na tym zebraniu w komitecie obrony znaleźli się przedstawiciele wszystkich ras, narodowości. Byli tam wszyscy, nawet ci, których tutaj kiedyś prześladowano, Żydzi, Murzyni, wszyscy razem zgodnie utworzyli wspólny front Ziemian przeciw Heddeni.
Graham chwilę milczał.
– Dlaczego mówisz ”Heddeni” zamiast ”emigrantom”? Przecież wywalczono dla was to określenie. Po co się celowo poniżasz?
– Tu nie ma poniżenia. Byliśmy dumni z tej nazwy. Zabrano nam ją z rozmysłem.
– Myślałem, że nie chcecie być tak nazywani, że jest ona używana w formie obraźliwej…
– Widzisz, Heddeni to znaczyło coś ważnego, to mieszkańcy Heddehen, czyli, jak wy mówicie – Edenu, Raju. A was przecież kiedyś uczono, że wywodzicie się z Edenu. To tworzyło wspólnotę nas wszystkich. A określenie: ”emigranci” zmętniło, zaciemniło sprawę.
Od razu zrodziło podział: z jednej strony – swoi, ci z Ziemi, z drugiej strony – emigranci, przybłędy gdzieś z kosmosu. Niektórzy z nas uznali to za pierwszą zapowiedź nadchodzących konfliktów.
– A ja w dobrej wierze głosowałem za zakazem nazwy ”Heddeni”…
– No cóż, taka jest potęga telewizyjnej propagandy…
– Jest jeszcze coś, na podstawie czego myślę, że Heddeni wyginą wkrótce – dodał Ebahlom i zgramolił swoje cielsko – z fotela – Popatrz, Graham.
Podał mu jeden z tych dziwnych, tajemniczych przedmiotów stojących na półkach jego biura. Przypominał smukłego ptaka o rozpostartych skrzydłach drącego niemal pionowo do góry. Słabe promyki zimowego dnia, docierające od zapyziałego okna, łagodnie rozświetlały jego wnętrze. Tu migały białą iskierką, gdzie indziej wydobywały czerwone czy błękitne żyłki. Przedmiot przyjemnie chłodził dłoń.
– Piękna robota szklarska. Szkło kryształowe – ocenił Graham.
– To jest Znak Nadziei, bardzo stary symbol z Heddehen. Symbol oczekiwania.
Gino postawił przedmiot na stole.
– A to pamiętasz? – obok postawił prosty, czarny, drewniany krzyż, niemal takiej samej wysokości jak statuetka. Uderzało podobieństwo proporcji.
– Zwariowałeś, Gino? – żachnął się Graham. – Za trzymanie tego na uniwersytecie mogą cię natychmiast zwolnić. Propaganda religiancka została zabroniona, ponieważ mogłaby naruszyć wolności osobiste. W domu możesz to trzymać, nie tutaj.
– Jak będą zwalniać Heddeni, to i mnie wyrzucą. A on stoi sobie z tyłu na półce, za moimi przedmiotami z Heddehen, które wolno mi tu trzymać, gdyż w przeciwnym razie naruszałoby to moje uczucia etniczne – zachichotał stary.
– No dobrze. Do czego zmierzasz?
– Widzisz, jakie są podobne? Graham, myśmy czekali na niego prawie wieczność, a On nie przyszedł do nas, lecz do was. Wolał was, prostych, brutalnych, agresywnych emigrantów, bo to właśnie wy najpierw wyemigrowaliście z Heddehen, od starej, bogatej kultury, niemal zbudowanej na oczekiwaniu na niego. Dlatego my wyginiemy, nie wy.
Chociaż tego właśnie nie rozumiem… – powiedział Gino, chowając krzyż gdzieś w ciemność na szafie, za kilka rzędów tajemniczych statuetek…
– Wolał naszą nędzę duchową, co?
– Właśnie, błogosławieni ubodzy w duchu.
– Tak, ale nie sądzę, by wielu ludzi jeszcze myślało o tym, co on kiedyś powiedział.
– Jeszcze myślą Heddeni. Ostatni, którzy się wreszcie dowiedzieli.
– Ostatni będą pierwszymi, co?… – uśmiechnął się Graham. – Może – pokiwał głową Ebahlom. – Mówisz o Nim, zaczynasz mówić Jego słowami…
– Pójdę lepiej do siebie, bo pomyślą, że zakładamy tajną organizację…
– Wpadnij jeszcze kiedyś na ziółka i nie uzasadniaj tego wcześniej jakimś spektakularnym wystąpieniem rasistowskim.
Obaj parsknęli śmiechem.
– Graham – odezwał się Ebahlom, gdy Graham był już przy drzwiach. – Przyznaj, że pierwszy raz w życiu zdarzyło ci się, żeby profesor piątej rangi nauczył się czegoś od profesora pierwszej rangi. Przyznaj, że właśnie tak pomyślałeś.
– Czytasz w myślach, czy co?
– Ha; trafiłem! – stary aż zatarł ręce, a jego tłuste brzuszysko podskoczyło z radości.
– Jeszcze jedno. Po campusie kiedyś krążyło takie powiedzonko, że profesor jest wartościowym pracownikiem nauki przynajmniej tak długo jeszcze, jak długo nie zapomina utrzymać stolca. I ty jesteś autorem tego powiedzonka?
– Skąd, do cholery…
– Spróbowałem wyobrazić sobie autora. Pasował tylko młody, błyskotliwy profesor piątej rangi, a takich nie ma zbyt wielu w Maratheon.
– A inni?
– Studenci mają swój świat studentów. A profesorowie wyższych rang… przecież to o nich… Znaczy o nas:
XI
Zebranie informacyjne w sprawie emigrantów przerodziło się w periodyczne spotkania Komitetu Obrony, i Czujności. Komitet utworzyła niemal połowa profesorów i stanowił on poważną siłę nacisku w organach uczelni. Również studentom zezwolono zapisywać się do komitetu i wkrótce utworzono kilkusetosobową sekcję studencką.
– Każdy sposób jest dobry, żeby zwiększyć swoje szansę na załapanie – się na wyższą rangę – skwitował to Graham.
Na razie jednak komitet, oprócz zbierania się, nie robił nic. Nawet ci, co rozdrapali granty swoich kolegów emigrantów, czuli się jakoś głupio. Wkrótce okazało się, że projekty badawcze wyznaczone dla studentów są na ogół zbliżone do tematyki okradzionych profesorów i ich wyniki będą mogły być jakoś wykorzystane do ich ratowania przy przyszłorocznym rozliczaniu. Wspólnota uniwersytecka wracała do równowagi, jakby w naturalny sposób próbowała sama, oczyścić się z tej dziwnej, przypadkowej fali gnoju, która na nią chlapnęła.
W kraju działo się gorzej. Na porządku dziennym zdarzały się napaści na emigrantów.
Znów jak przed kilku laty, zginęło kilka osób i co tydzień, co dwa przybywała nowa ofiara pogromu. Agnes po przerwie na obiad przynosiła nową, gazetę. Zwykle nie całą, tylko kilka najważniejszych stron i z oskarżycielską miną rzucała ją na biurko. Zawsze robiła to, gdy Graham już wrócił z obiadu i pracował z Kenem, który nadal potrzebował jego pomocy.
Potem zaczynała na głos czytać o kolejnej tragedii, Jeśli Graham jeszcze nie zdążył wrócić do laboratorium, zwykle siadywała obok Kena i głośno odczytywała mu wiadomości, powtarzając dwa razy z użyciem innych słów, aby mógł łatwiej zrozumieć. O pogromach emigrantów, bez wyjątku, zaczynała czytać dopiero, gdy Graham już wrócił. Graham nad swoim biurkiem przypiął pinezkami duży napis: ”Nie zatrudniaj studentki pierwszej rangi”, ale natychmiast go odpiął, gdy pomyślał, że Agnes mogłaby przyjść do jego biura.
Ostatecznie, zbyt często musiałby tę kartkę przypinać i odpinać; w końcu rozzłoszczony wrzucił ją do dolnej szuflady biurka.
Zdarzało się, że przychodziły jej koleżanki, emigrantki, siadały wokół niej i wysłuchiwały wiadomości. Im też wszystko kilkakrotnie powtarzała, gdyż większość z nich słabo mówiła po amerykańsku. Jednak gdy któraś z nich odezwała się w jednym z narzeczy Heddeni, Agnes natychmiast płoszyła się, ponieważ znała w języku swoich przodków ledwie kilkanaście słów. Pochodziła z mocno zasymilowanej rodziny. Jej rodzice urodzili się już na Ziemi.
Gdy wrócił z obiadu, natknął się na kolejne wystąpienie Agnes.
– ”W Mazatlan, w stanie Stary Meksyk, podpalono dom, w którym zakwaterowano rodziny emigrantów przybyłych jednym z ostatnich statków. Większość z przybyłych stanowili bardzo poważnie okaleczeni wskutek trudnej podróży. Mocno ograniczona zdolność poruszania się emigrantów spowodowała, że aż szesnaścioro z nich spłonęło żywcem, a troje nadal walczy ze śmiercią w miejskim szpitalu w Mazatlan. Siedem osób zostało wyniesionych z płomieni dzięki bohaterskiej akcji straży pożarnej”.
Graham chciał zrobić parę dowcipnych uwag, jak zwykle drocząc się, z Agnes, ale tym razem zbladł i nie odezwał się. Przeraziła go skala tego łajdactwa. Przed oczy wrócił szereg łysych, okaleczonych postaci o oczach pełnych smutku i zdumiewającej beznadziei.