Изменить стиль страницы

Kroki na schodach – któż nie posłyszałby bezceremonialnego szurania podkutych buciorów – odezwały się tak nagle, że kurtyzana zdążyła nałożyć tylko swój amarantowy szlafroczek, w którym zazwyczaj przyjmowała pastora. A gdy dwaj przybyli wymienili jej imię i nazwisko, sięgnęła jedynie po futerko, parasolkę oraz buciki i, tak jak stała, podążyła do powozu.

* * *

– I dlatego, moje panie, naszym hasłem pozostanie zawsze „Rodzina, Monarchia, Tradycja". Nie poddamy się zgubnym wpływom liberałów i sufrażystek, nie chcemy równouprawnienia i rozdarcia między obowiązkiem a wolną wolą, pozostańmy kobietami. O tak! – skończyła efektownie odczyt Sonia.

Zaklaskał bibliotekarz i jego pomocnik. Reszta sali, nie licząc śpiącego staruszka i dwóch nastolatków-imbecyli, ziała pustką. Plakat ogłaszający zebranie „Przeciwników Wyzwolenia Kobiet" trzymał się na jednej pinezce.

Starsza pani w męskim żakiecie dopiła wodę z karafki, zebrała rozrzucone papiery i wyszła z sali.

– Wspaniale, hrabino, wspaniała prelekcja. – Bibliotekarz giął się w ukłonach.

– Frekwencja średnia – zauważyła Sonia.

– Przypadkowy zbieg okoliczności. W kaplicy obok przemawia pastor Ósmego Dnia, a poza tym przyjechał cyrk. Z cyrkiem nikt nie wygra. Ale następnym razem, słowo honoru, będzie lepiej. Wszyscy podzielają pani słuszne ideały. Nawet moja żona…

– A właśnie, dlaczego jej nie było?

Bibliotekarz coś bąknął niewyraźnie. Nie bardzo wypadało mu przyznać, że jego małżonka uczęszcza na wieczorowy kurs, gdzie uczy się zupełnie innego podejścia do życia, niż proponowała dzisiejsza prelegentka.

– Wezwijcie dorożkę – zakomenderowała arystokratka swym wysokim, nawykłym do rozkazywania głosem.

– Nie ma potrzeby – rzekł jakiś mężczyzna, który wyłonił się z cienia. – Wicehrabina Sonia Yo? Pani pozwoli z nami…

* * *

Powóz kołysał się po wertepiastej drodze. Czwórka ludzi wpatrywała się w milczeniu we własne twarze. Od Żużu zalatywało zapachem gorzelni. Pamela bezskutecznie usiłowała schować pod futrem kolana. Szambelan rozglądał się nerwowo, poruszając szczękami, jakby żuł jakiś pokarm lub słowa. Jedynie Wicehrabina, snadź przywykła do różnych ekstraordynaryjnych sytuacji, wyciągnęła teczkę z notatkami i pisała coś zawzięcie. Firanki w oknach powozu były spuszczone, ale pasażerowie wiedzieli, że mężczyźni w płaszczach zajęli stanowiska z tyłu. Dotąd nie padło żadne słowo wyjaśnienia.

– Co ja takiego zrobiłem? – zastanawiał się w duchu Szaszłyk. – Może gadałem coś przez sen? Nie, to wszystko musi być koszmarną pomyłką.

– Zdjęli tatę! – Żużu czuł, jak trzeźwieje gwałtownie z każdą minutą.

– Rany boskie, nie byłam na okresowych badaniach! – myślała Pamela. – Jeśli książę coś złapał podczas wizyty w Egipcie, to będzie ładny pasztet.

– No, cóż, pewnie moja akcja przeciwko wyzwoleniu kobiet okazała się niesłuszna, ale nie szkodzi, potępię ją, odetnę się od samej siebie i zgłoszę akces do sufrażystek. Też dobrze! – pocieszyła się, szkicując odnośną wypowiedź, Sonia.

Powóz zatrzymał się raptownie.

– Wysiadać! – zabrzmiał głos jednego z drabów.

No więc wysiedli. Szambelan podał dwornie rękę Wicehrabinie, natomiast przepychający się z drugiej strony Żużu omal nie przewrócił Pameli. Znajdowali się w przepięknym parku. Tuż po wewnętrznej stronie bramy, za którą tłoczyła się prasa i gapie. Cztery dziewczynki w wyszywanych cekinami strojach dolnoamirandzkich wręczyły im kwiaty. Eskortujący ich mężczyźni zniknęli. Mali, szybcy gazeciarze rozdali im najświeższy numer „Amiranda Kurier". Z pierwszej strony gazety wyglądały ich własne twarze, pełne dostojeństwa i skupienia.

Nasi eliminaci, Wybraliśmy najlepszych - głosiły tytuły. Cokolwiek zdziwieni transparentem popatrzyli po sobie, a potem pobiegli wzrokiem ku centralnemu klombowi, z którego wystawał niski, biało pomalowany budynek w stylu klasycystycznym z napisem na tympanonie – „Budka Telefoniczna Numer l".

Jak donosi nasz specjalny wysłannik – głosiły pierwsze zdania „Amiranda Kurier" – już dziś pierwsi reprezentanci społeczeństwa wypowiedzą się w imieniu szerokich rzesz ludności Amirandy w naszym upragnionym Telefonie Zaufania.

– Brawo, brawo! – wołał zza przepięknie kutej bramy tłum kibiców zgromadzony z prawej strony.

– Roz-ma-wiaj-cie, roz-ma-wiaj-cie! – skandowali ci z lewej. Eliminaci popatrzyli po sobie, dookoła w alejkach było pusto.

– Ha, jak trzeba, to trzeba – rzekła Wicehrabina. Pospieszyli za nią. Szaszłyk Szambelan z trudem dorównywał im kroku, on i skacowany Żużu pozostali trochę z tyłu. Emeryt, cały czas rozglądając się niespokojnie, najpierw spytał młodego playboya, o czym zamierza mówić przez telefon?

– O niczym – odburknął ten. – Poproszę o połączenie z tatką, i starczy.

– Jaka ta młodzież jest cyniczna – pomyślał Szambelan, a potem

zaczął się zastanawiać.

Bezpośrednia rozmowa nie uśmiechała mu się. Dotąd nawykł raczej do słuchania, do krótkich urzędniczych: „tak jest, Wasza Wysokość", „oczywiście, Eminencjo" czy też „Ekscelencja ma pełną słuszność". Poruszyć sprawę rent dla wysłużonych emerytów? – to zakrawałoby na prywatę. Zanim doszli do białego pawilonu, miał już jednak listę spraw.

Po pierwsze, kwestie kar dla woźniców, którzy lekceważyli sobie najwyraźniej rozporządzenie o przymusowym ogumieniu kół wozów w mieście stołecznym i hałasowali mu o świcie pod oknami.

Po drugie, sprawa protestu w imieniu starszych ludzi przeciwko estetycznym bezeceństwom impresjonistów.

Po trzecie, konieczność uchwalenia zakazu wstępu psów nierasowych do parków publicznych…

– A ty skąd się tu wzięłaś? – Wicehrabina przeszyła Pamelę wzrokiem pełnym pogardy.

– Mogłabym zapytać o to samo – odcięła się dziewczyna.

– Ja się nie mam czego wstydzić, ciężką pracą zapisałam najchlubniejsze karty społecznej działalności w Amirandzie.

– Ja też, tyle że nie społecznej…

Sonia Yo zignorowała odpowiedź.

– Działałam jako prelegentka i honorowa markietanka, piastowałam odpowiedzialne funkcje w Towarzystwie Hodowli Kanarkówi Papug Falistych, prezydiowałam Kołu Popierania Monarchii i sekretarzowałam Klubowi Przyjaźni Amirandzko-Amirandzkiej…

– A pracowała pani kiedyś na życie?

Arystokratka wygięła pogardliwie wargi i uznała, że dalsza rozmowa z rozmemłaną parweniuszką tylko uwłacza jej błękitnej krwi z awansu.

Weszli do rozmównicy. Cały pawilonik wypełniała rozległa poczekalnia, ze znajdującą się w środku oszkloną kabiną. Nigdzie śladu człowieka.

– I co teraz? – zapytała Pamela.

– Chyba pan z racji wieku i urzędu – Wicehrabina wyszczerzyła w uśmiechu swe nieliczne zęby w stronę Szambelana.

– Zawsze ustępuję kobietom – wykręcił się dwornie.

– A ja młodzieży – Sonia skinęła na Pamelę.

– Mogę, czemu nie – wzruszyła ramionami kurtyzana – ale ja tam przemawiać nie umiem, żadnych problemów nie mam. I myślę, że na rekonesans powinien pójść pan Żużu. Rozmowy z górą to dla niego nie pierwszyzna.

– Proszę bardzo, ale na kacu jestem bardzo szczery i, jak wygarnę, może już nie być dalszych rozmów. Zresztą, może uzgodnilibyśmy sprawy, które warto by poruszyć na pierwszy ogień, żeby się nie powtarzać. Ja jestem za zniesieniem gorsetów obyczajowych, dopuszczeniem do wolnej miłości i nieograniczonej dystrybucji używek. Dla biednych bezpłatnie…

Pamela zachichotała. Za to grdyka Szambelana podskoczyła jak szczur w gwałtownie hamującej windzie.

– Sądzę, że najpierw powinniśmy podziękować władzy – rzekł – za daną nam możliwość otwartego i bezkompromisowego wypowiedzenia się na wszystkie tematy, a następnie zabrać głos…

– Dobra – przerwała Wicehrabina – ja zaś sądzę, że najważniejsza jest szczerość. Nie komplementy, nie czułe słówka, tylko prosto w oczy, po nazwiskach. O naszych problemach: rozwydrzeniu młodzieży, nieuczciwości arendarzy, lenistwie chłopów pańszczyźnianych, nieporządkach w niektórych zaułkach. Bez lakiernictwa! Nawet można by skrytykować niższe szczeble administracji.