Изменить стиль страницы

– Meff! Meff! – zawołała, ale gardło miała tak potwornie ściśnięte, że rozległ się tylko słabiutki szepcik.

Szczur wyszczerzył ząbki jak nutria i wolniutko ruszył w jej kierunku. Zaczęła się cofać. Wpierw wolno, potem pędem. Zbiegła do hallu.

– Proszę pani! Na pomoc! – wołała.

Chciała wskoczyć na kontuar, ale szczur był szybszy. Rzuciła się ku drzwiom na ulicę. Nie zdążyła. Ogromna żelazna sztaba, umocowana normalnie w pozycji pionowej, nie tknięta niczyją ręką, z głuchym łoskotem zabarykadowała wejście. Gdzieś w głębi korytarza huknęły drzwi. Może zatrzasnął je przeciąg? W tym samym momencie ciężkie żaluzje opadły na okna. Marion rzuciła się ku drzwiom wiodącym do jadalni. Szczur puścił się za nią. Nie, nie atakował, nie rzucał się, przeciwnie, stale zachowywał dystans około metra. Zagradzał drogę, obiegał. Jakby prowadził.

Wtem skoczył pod jakiś mebel i zniknął. Minęła sekunda, dwie. Niemal rozrywana miechem własnego serca, dziewczyna oparła się o stolik. Cisza! Tylko zegar tykał dziwnym, przyśpieszonym jak puls chorego rytmem, i naraz gdzieś tuż obok rozległ się wysoki, przeraźliwy krzyk, a zaraz potem głośny rechot. Zmartwiała.

“Mauretańscy stażyści" znajdowali się w pobliżu! W mgnieniu oka zapomniała o szczurze – naganiaczu. Chciała zawrócić, ale nie mogła. Jakaś siła ciągnęła ją w głąb mrocznej jadalni. Minęła zakręt i dostrzegła jaskrawe światło. Na palcach zbliżyła się do uchylonych drzwi. Ze środka kuchni dochodziły śmiechy i odgłosy przypominające mecz bokserski. Przycisnęła się do ściany i zajrzała.

Wolałaby nigdy tam nie zajrzeć.

Na samym środku stołu masarskiego leżała odrąbana ludzka głowa.

Psychologowie nazywają podobne reakcje paradoksem stresu. Jeśli trwogę podbić jeszcze większą grozą, może dojść do tego, że lęk relatywnie ulegnie zmniejszeniu. Coś podobnego musiało przytrafić się Marion. Przez moment osłupiała; po paru sekundach poczęła trzeźwo rejestrować obraz.

Kobieta, której głowa spoczywała na blacie, została najwyraźniej poćwiartowana. Rozszarpały ją chciwe szpony upiornej czwórki, kawały ciała.znikały w wygłodzonych pyskach Kolego, Li, Bety. Równocześnie krążył między nimi puchar pełen gęstej, ciemnoczerwonej cieczy. Naraz Ali zaśmiał się głośno, podbiegł do głowy, chwycił ją za włosy i wykonując zamach doświadczonego kręglarza cisnął przed siebie.

W tym momencie Marion dostrzegła szczura, stał na koszu z suchym chlebem. Na widok pędzącego pocisku uskoczył zwinnie i pokazał Alemu długi mrówkojadzi język.

– Kto ma jeszcze zbywający kawałek wątroby? – spytała Beta.

Dźwięk ludzkiej mowy całkowicie ocucił dziewczynę. Cichuteńko, starając się nie poruszyć żadnego sprzętu, przebiegła jadalnię i korytarze. Udało się. W hallu podbiegła do telefonu i wykręciła numer podany przez ojca Martineza.

– Policja? Mówię z hotelu “Paradise" – z trudem wyrzucała z siebie słowa.

– Morderstwo? Zaraz tam będziemy – skomentował jej meldunek całkiem spokojny głos z drugiej strony.

– Co ty wyprawiasz? Marion!

Poderwała się. Mówiącym był rozchełstany, ale przytomny Fawson, który trzymając się poręczy schodził wolno w jej kierunku.

– Dzwoniłam do starej przyjaciółki – powiedziała mając nadzieję, że nie słyszał rozmowy. – Obudziłeś się? – nie chciała go w nic wtajemniczać przed przybyciem policji.

– Woda zaczęła się przelewać z wanny – burknął opryskliwie. – Musiałem zakręcić.

– Miałam właśnie się kąpać – rzekła pośpiesznie.

– No to na co czekasz. Cholera, kiedy wreszcie wkręcą te żarówki?!

XV.

– Cóż za pech – wzdychała Anita, drepcząc nerwowo wokół latarni i co chwila zerkając na nogi wystające spod maski wozu – długo to jeszcze potrwa?

– Szczerze powiedziawszy, nie wiem – odpowiedział gdzieś spod podwozia głos kierowcy – paskudny defekt.

Ulica była pusta, wyludniona, żadnych baraków lub bistro, ani śladu choćby budki telefonicznej.

– A daleko jest do tego hotelu “Paradise"?

– Niedaleko. Może kilometr.

– Pójdę pieszo – zdecydowała Havrankova – tylko jak ja tam trafię?

– Cały czas prosto, potem przy wiadukcie w lewo skosem przez lasek i jest pani na miejscu. Chce pani zobaczyć na planie?

– Jakoś trafię – powiedziała rezolutnie.

Kilometr okazał się trzema, a przyjemny spacer – zwłaszcza gdy przyszło przedzierać się przez zarośla – mordęgą. Właśnie pokonała ostatnią przeszkodę terenową w postaci jakiegoś rowu, gdy z paru stron dobiegło ją wycie syren wozów policyjnych. Kilkanaście suk pędziło jak sto tysięcy diabłów. Zdążały z różnych kierunków i zatrzymywały się wokół ciemnawego budynku w ogrodzie. Oprócz wozów służbowych z bocznej uliczki wytoczył się biały opel i przezornie zatrzymał się nieco z tyłu.

Przybyłam za późno – pomyślała Anita.

Marion, ukrywając narastające podenerwowanie, wsunęła się do łazienki i przekręciła klucz. Nareszcie poczuła się bezpiecznie. Przerażające obrazy z dołu przytłumiła nadzieja, że zaraz wszystko szczęśliwie się skończy. Mimo to, rozpinając ubranie, stwierdziła, że drżą jej posiniałe z przerażenia palce. Żeby się uspokoić, włączyła stojące na półce radio i wesołe nuty w stylu Pod dachami Paryża przemieszały się z parą i zapachem lasu.

Piętro niżej Beta odrzuciła kawałek mięsa.

– Starczy tej trupiny – powiedziała – wsadźcie resztę do lodówki i idziemy na górę.

Spełnili polecenie bez ociągania. Z cienia wyłoniła się wiedźmowata gospodyni. Od dawna była w zmowie z szatanem, a mimo to na jej pomarszczonej twarzy malował się niepokój.

– Czy ta inscenizacja była na pewno konieczna? – zwróciła się do Li.

– Taki jest rozkaz – odparł żółto – czarny. – A poza tym nie ma innego sposobu, żeby ich sprowokować do działania.

– Jak dotąd, wszystko idzie według planu. Policja będzie mniej więcej za kwadrans – dorzucił Kali.

– Zatem pośpieszmy się! – padło zdanie najbardziej smagłoskórego z półdiabląt.

Andre Lesort osuszył butelkę coca – coli. Był wściekły na siebie. Przesadził z tym piciem whisky duszkiem. Czy pojawienie się prawdziwego Fawsona nie było najlepszym sygnałem, że gra zmierza ku końcowi, że wkrótce otrzyma sowitą zapłatę? Wydadzą mu film o śmierci Christine i raz na zawsze zapomni o całej sprawie. Dali przecież słowo…

Czarni wtargnęli do pokoju bez pukania. Od razu zrozumiał, że jest źle.

– Zdradziłeś – wycedziła ubrana w czerń Beta. – Ty psie!

– Ja, nie… ja – bełkotał przywierając plecami do ściany i marząc, by się z nią stopić.

– Nieważne, kto sypnął, ty czy ta amerykańska pinda! Koniec z tobą. Bierzcie go, chłopaki!

Lesort, który jako aktor umierał kilkaset razy na scenie i parokrotnie w filmie, pojął, że jest to finał, i wtedy przypomniał sobie o medaliku. Chwycił go w ręce. Zmierzający szparko “asystenci" stanęli jak wryci i odwrócili głowy. Poczuł nadprzyrodzony przypływ siły.

– Dalej, chojracy! – zawołał chrapliwie – no, który podejdzie?

Kręcili się, jak gdyby wstrzymywani niewidzialną ścianą.

– Twoja kolej! – zawołała Beta i wypchnęła gospodynię. W twarzy wiedźmy nie było ani kropli krwi. W jej ręku srebrzyła się brzytwa.

– Nic mi nie zrobisz. Nic mi nie zro…

Błysk metalu. Chłodne dotknięcie i ból. Rozcinając pidżamową kurtkę, stal musnęła pierś Andre, pozostawiając krwawą bruzdę, nie naruszając jednak medalika.

Zostałem oszukany – przemknęło aktorowi.

– Ona jest człowiekiem – zaśmiała się Beta – człowiekiem jak ty i amulety przeciw niej nie działają. Dalej, pokaż, stara, kunszt cyrulika!

Zdołał tylko wyszeptać:

– Nie zabijajcie!

– Nikt nie zamierza cię zabijać, jeśli tylko będziesz rozsądny – stwierdziła Beta.

– Będę rozsądny! – zawołał skwapliwie.

– I wykonasz wyrok na zdrajcy?

– Wy… wykonam – w jego głosie brzmiała szczera gorliwość – ale kto nim jest?

Kall milcząc wskazał zamknięte drzwi łazienki.