Изменить стиль страницы

Meff przerwał ten potok wymowy i spytał powtórnie, jakie sprawy przywiodły go na stołeczną promenadę. Tubylec ukłonił się i powiedział:

– Nazywam się Alberto Ibanez. jestem chłopem z prowincji Mosąuitos…

Następny rozmówca, siwowłosy Mulat około pięćdziesiątki, zwrócił się do gościa, zanim ten zdążył o coś zapytać.

– Nazywam się Roberto Menzures i jestem nastawiaczem zwrotnic z górki rozrządowej numer 342. Pochodzę z biednej rodziny wieśniaczej, która kokos dzieliła na czworo, a ostryg i szampana nie znała nawet z opowiadań. Dzięki Arcykapłanowi udało mi się wyjść na ludzi, i to parokrotnie. Albowiem, jak my mówimy w kolejarskiej braci: “Cortezjanizm jest semaforem jutra, trzeba tylko umieć podnieść ramię."

Mniej więcej co sto metrów na tej dziwnej alei, w której nie było dotąd ani jednej przecznicy, pojawiali się rozmaici Cortezjańczycy – a to prządka – brakarka, a to nauczyciel stopnia podstawowego, a to elektromonter ze stoczni. Meff miał wkrótce serdecznie dość tych szczerych wynurzeń – chciał powiedzieć Jimenezowi, że wyrobił już sobie opinię na temat życia codziennego kraju, kiedy dostrzegł małego Murzynka z tornistrem, przemykającego się pod murem. Nim przewodnik zdążył zaprotestować, Fawson dopadł malca i machnął mu przed oczami gumą do żucia.

– Umiesz może po angielsku lub francusku?

– Nazywam się Filippe Hernandez i jestem uczniem pierwszej klasy szkoły numer 3678 im. Świętej Wiary i Pierzastego Węża. Mój ojciec był żebrakiem, a matka pracowała na rogu. Dzięki Wiośnie Cortezjańskiej uświadomili sobie bezsens dotychczasowego życia. Obecnie tatuś jest urzędnikiem państwowym, a mamusia pielęgniarką…

Meff nie miał pytań. Tym bardziej że doszli do kresu alei zakończonej przepięknie kutym ogrodzeniem, za którym, w głębi, mieścił się pałac prezydencki.

– Zauważył pan, krata zespojona jest z elementów w kształcie serduszek, czy to nie wymowne? – spytał Jimenez. – No, ale chyba będziemy wracać, zmęczyłem pana przechadzką. A może ma pan jeszcze jakieś życzenia?

– Myślałem, żeby wracać inną drogą.

– Szlak wycieczki numer jeden przewiduje powrót drugą stroną ulicy…

– A gdyby go zmienić?

– Proszę wybaczyć, ale nie bardzo rozumiem. Co pan rozumie pod terminem “zmienić"?

Fawson dał spokój, tym bardziej że przewodnik, który zaczął teraz opowiadać o arcybogatej florze i faunie Cortezji (za Gonzalesów nikt nie wiedział nawet, co to jest “ochrona naturalnego środowiska"!), podsunął mu pewną myśl.

– Pan zna się dobrze na zoologii, bracie Jimenez?

– Studiowałem przed laty tę dyscyplinę.

– Kiedyś obiło mi się o uszy, że w waszych puszczach można napotkać ostatni okaz wilkołaka.

Nastąpiło coś dziwnego. Cortezjańczyk pobladł, na moment zamilkł, ale już po chwili zaczął bardzo prędko opowiadać.

– Występują u nas cztery główne odmiany palm. Palma królewska…

– Pytałem przecież!…

Jimenez nadal mówił o palmach, oczami dając do zrozumienia Fawsonowi, żeby nie poruszał tego tematu, a gdy wykrzyknął parę komplementów na temat palmy kokosowej i “drzewa podróżnych", wyszeptał cichuteńko:

– Proszę nie pytać, jeśli nie chce pan prowokować losu.

Meffa wręcz uradowało groźne stwierdzenie – nie przybył do Cortezji na darmo – poszukiwany Wilkołak istniał i musiał być doskonale znany, skoro otaczało go tak swoiste tabu.

Mijali właśnie kamienną ścianę katedry, kiedy Fawson podjął decyzję. Skoncentrował się i jak skoczek z trampoliny dał nura w solidnie wyglądające ciosy granitu.

Udało się.

Niemniej okrzyk zdumienia, który się natychmiast rozległ, mógł być równie dobrze okrzykiem Jimeneza, jak i jego własnym. Ściana nie była granitowa! Wykonano ją z dykty, desek lub innej tektury. Od ściany wewnętrznej podpierały ją belki. Cała aleja Corteza była jednym długim łańcuchem atrap, przypominającym hollywoodzkie miasteczko, w którym kręci się filmy z Dzikiego Zachodu.

– Wracaj, senor, wracaj! – wołał Jimenez bębniąc w ścianę. W alei wybuchł rejwach, ozwały się gwizdki i syreny.

Meff rozejrzał się. Przed nim, jak okiem sięgnąć, rozpościerało się rumowisko, wypalone domy, z częściowo zachowanymi parterami, na których zdążyły urosnąć młode rośliny i kupy śmiecia. Biegnąc, dopiero na jakimś wzniesieniu zorientował się, że za pasem tej ziemi niczyjej i podwójnym łańcuchem zasieków znajduje się prawdziwe miasto.

Za plecami narastał tumult. Widocznie przebito już wątłą ścianę. Zaterkotał silnik śmigłowca. Z pobliskich bunkrów wysypali się żołnierze.

Marnie ze mną – pomyślał Fawson, ale tym razem okiełznał rozdygotane nerwy, skoncentrował się i wydał kabalistyczne polecenie: – Pod ziemię, raz!

Gruz rozstąpił się mu pod nogami, a on sam począł miękko opadać w głąb!

IX.

Aktor bał się. Tysiąckrotnie przeklinał koszmarną majową noc, w wyniku której on, Andre Lesort, stał się zabawką w rękach szantażystów. Mógł dotąd spokojnie chałturzyć w dubbingu, grywać podrzędne rólki lokai i stangretów, żyć ze swą Lucille.

Wiadomo, najgorszy bywa strach przed nieznanym, groza nie ukazana, nie nazwana. Andre przebywał trzeci dzień w pensjonacie “Paradise", a nadal nie potrafił przeniknąć zasad gry, w której przypadło mu być pionkiem. W wersję narkotykowo – przemytniczą nie wierzył – pobieżna znajomość psychologii podpowiadała, że zbyt otwarcie go wtajemniczono. Przecież nie musieli mu mówić niczego. O co więc chodziło naprawdę? Miał być sobowtórem jakiegoś Meffa Fawsona, niezbyt ciekawego Amerykanina, oficjalnie trudniącego się reklamą, ale jak długo? Co mu groziło? Ciemnoskórzy asystenci mówili wprawdzie, że nie istnieje żadne ryzyko, ale absolutnie im nie wierzył. W ogóle nie lubił kolorowych – jego ojciec poległ w Algierii, zaciukany przez islamskich fanatyków.

Inna sprawa, że na razie nie działo się nic niepokojącego – rano Kali odwoził go do rozmaitych bibliotek, skąd musiał wypożyczać dziwaczne dzieła dotyczące magii, okultyzmu, psychotroniki lub demonologii. Nie studiował ich zresztą, jako że w życiu poza ilustrowanymi pismami i scenopisami filmów, w których grał. nie czytał niczego. Czasami dostawał polecenie przepisania paru stron, co robił zupełnie mechanicznie. Później łaził po aptekach, zielarniach i sklepach chemicznych, gdzie musiał się dopytywać o wodę królewską, korzeń mandragory, żeńszeń, lubczyk, sproszkowany ząb narwala… Czysty idiotyzm!

Czuły na obecność widzów, bez trudu orientował się, że bywa śledzony. Przeważnie zajmowali się tym dwaj faceci, pucołowaty w okularkach i chudy albinos. Być może obserwowali go jeszcze inni. Nieraz Lesort budził się «v środku nocy zlany potem i wyobrażał sobie, jak gdzieś, być może niedaleko od niego, ktoś oliwi zamek, sprawdza tłumik i nakłada celownik optyczny…;Rola sobowtóra, a może tarczy strzeleckiej?

Tymczasem czarni nie wykazywali najmniejszego zdenerwowania. W dzień towarzyszyli mu na zmianę. Gdy jeden jechał z nim do centrum, dwaj pozostali byczyli się w wyrach do popołudnia. Wieczorem cała trójka dawała ostro w gaz, dołączała do nich gospodyni i jakieś, nie wiadomo skąd przyłażące panienki podłej konduity. Z zajmowanych przez nich pokoi dochodziły wrzaski, rechoty, czasami stukot jakby po pokoju biegało jakieś kopytne stworzenie. Zazwyczaj wkładał sobie wtedy do uszu patentowane kulki, strzelał setkę koniaku i zasypiał. Rychło jednak nawiedzały go koszmary, z których budził się szczękając zębami i powtarzając strzępki modlitw zapamiętanych z dzieciństwa. Za ścianą panowała już przeważnie cisza, ewentualnie rozlegało się wibrujące chrapanie. Ale zdarzało się, że w księżycowej poświacie za szybą weneckiego okna pojawiały się cienie lub przerażająca rozpłaszczona twarz, z ropuchowatymi oczami utkwionymi w aktorze. Jezus, Maria! Oczywiście nie przychodziło mu do głowy zaproponować swój udział w orgietce. Od czasu tej fatalnej nocy, od chwili kiedy zorientował się, że Christine jest martwa, że leży obok trupa, nie potrafił być już mężczyzną. Znaczy i owszem, reagował na kobiece wdzięki, podniecał się normalnie, ale kiedy miało dojść do zbliżenia, następowała automatyczna i, co tu ukrywać, kompromitująca blokada.