Изменить стиль страницы
***

Wróciłem do domu, gotów skończyć z tym wszystkim. Włożyłem lufę do ust, a palec położyłem na cynglu. Ale broń nie posłuchała. Przytknąłem więc wylot pistoletu do skroni. Dzięki temu czarne, bezdenne oko wpatrywało się wprost w moje myśli, tak przyjaźnie, tak spokojnie. Kolba leżała mi w dłoni absolutnie doskonale, jakby została stworzona dokładnie według jej wklęśnięć i wypukłości. Zrozumiałem, że pistolet jest moim przyjacielem, przewodnikiem i duchem opiekuńczym. Nie potrafi zrobić mi krzywdy. Ogarnęła mnie wściekłość. Trzasnąłem pistoletem o podłogę i posłałem go kopniakiem pod stół. Ból, jaki mi sprawiało wspomnienie uśmiechniętej dziecięcej twarzy, stał się nie do zniesienia. Miotałem się po pokoju, klnąc okrutnego wszechwładnego starca i jego pieprzony boski plan. Czułem wstręt do Niego i siebie. Nienawidziłem swoich dzieciobójczych rąk. Rzygać mi się chciało na swój własny żałosny widok. Postanowiłem dostarczyć Bogu krwi, na której mu tak zależało. O tak, postanowiłem zapewnić Mu rozrywkę w Jego stylu!

Znalazłem gwoździe i młotek i przybiłem swoją cholerną prawą dłoń do drzwi pokoju. Ukrzyżowałem ją dokładnie tak, jak lubił. Ale kiedy z żalu i bezsilnej furii tłukłem zdrową pięścią w śliskie od krwi deski, przed oczami wciąż miałem obraz małej dziewczynki, którą Pan zapragnął włączyć do grona swoich aniołków przy pomocy mojej morderczej ręki.

Dłoń cholernie mnie bolała i to był jedyny efekt mojego krótkotrwałego buntu.

Bóg zawsze dostaje to, czego chce. Inaczej nie byłby Bogiem. Tego również dowiedziałem się od Sarapsosa. Teraz pragnął powołać do siebie stu sprawiedliwych, zanim zdążą dopuścić się niegodziwości lub grzechu, aby wprowadzić ich w chwale i światłości do dziedziny wybranych. Oczywiście, wybaczyłby im w końcu, gdyby zgrzeszyli, ale pozostaliby na zawsze splamieni w Jego oczach, więc… żegnajcie, Łąki Błogosławione! Zależało mu na ich całkowitej czystości i niewinności. To był właściwie akt łaski, że naznaczył ich perłową mgłą i wysłał na śmierć. Stu sprawiedliwych, cóż za wspaniała ofiara dla uczczenia boskiego majestatu! Względem mnie także dopuścił się aktu miłosierdzia. Dał mi szansę, żebym uratował duszę przed potępieniem. Poddał mnie próbie, podobnie jak niegdyś Abrahama, pozostawiając mi wybór pomiędzy złamaniem piątego przykazania i norm społecznych a wypowiedzeniem Mu posłuszeństwa. Uczynił ze mnie narzędzie swojej woli, Zbrojną Prawicę, Anioła Śmierci.

Obwiązałem krwawiącą rękę bandażem. Okazało się, że nie uszkodziłem jej tak bardzo, jak chciałem. Wciąż mogłem poruszać palcami, a nawet zacisnąć je na kolbie pistoletu, chociaż robiło mi się wtedy mdło z bólu. Zobojętniałem jakoś. Nie pamiętam nawet, ilu ludzi zabiłem. W każdym razie wciąż było daleko do stu. Każdy z nich pachniał rdzą i gorzkimi migdałami i nosił nad głową perłowy nimb, raz gęstszy, to znów bledszy, lecz zawsze wyraźny. Przypominam sobie jakiegoś mężczyznę bawiącego się z małym chłopcem na ganku domu. Padł jak szmaciana kukła, przewracając wysoką wieżę z klocków.

Był jeszcze nastolatek na rowerze, jakaś młoda kobieta z wózkiem, którą zapamiętałem z powodu zaciętego, nieprzyjaznego wyrazu twarzy i lekko przechodzona kurwa, próbująca namówić mnie na szybki numerek w samochodzie. Wszyscy oni radują się już w Panu, alleluja!

I być może udałoby mi się wypełnić Jego polecenie, gdyby nie Tabita.

Kiedy ujrzałem ją pierwszy raz, jej miedziane włosy rozsypywały się jak aureola, jaśniejsza i bardziej świetlista niż opalizująca mgła ponad jej głową. Była piękna. Smukła i drobna, miała nienaganną figurę i cudowne długie nogi. Wydawało mi się, że mógłbym bez trudu objąć jej talię dłońmi. Ale najważniejszy był rys indywidualności, to nieodgadnione światło, które zdawało się z niej promieniować. Miała taką niepospolitą twarz, subtelną i jasną. Zachwyciłem się nią, tak jak zachwyciłby się każdy mężczyzna, którego wyobraźnia wykracza poza ramy wyznaczone przez dziewczyny z reklam szamponów. Patrząc na nią, doskonale rozumiałem, dlaczego Pan wybrał akurat ją. I już wtedy zaczęło rodzić się we mnie poczucie klęski.

Obserwowałem ją, śledziłem każdy ruch, jaki wykonywała, aż w końcu stała się moją obsesją. Czas mijał, mój jednooki, mroczny przyjaciel wyczekująco obciążał mi kieszeń, a ja obserwowałem Tabitę. Wreszcie Bóg zdecydował się mnie ponaglić. Znów nie byłem w stanie jeść, z nosa lała mi się krew, a nocami budziłem się, krzycząc, kiedy pojawiała się przede mną wizja cudownej twarzy zamienianej w krwawą miazgę kulą z mojego pistoletu. W głowie huczał mi Rój, ale nie dbałem o to, dopóki przesłaniał go świetlisty obraz Tabity. Walczyłem z Bogiem, walczyłem ze wszystkimi Jego zastępami, ale jestem tylko człowiekiem. Zawsze byłem szczupły, lecz zacząłem wyglądać jak szkielet, dostawałem drgawek, jakbym miał parkinsona, a zraniona dłoń nie chciała się goić. Przez brudny bandaż wciąż przesiąkała krew, uparcie jak pierwiosnek spod śniegu. Nie wiedziałem, czy to stygmat, czy raczej piętno potępienia, o którym mowa w Apokalipsie. Bałem się, że wariuję. Musiałem wreszcie coś postanowić.

***

Tabita, siedząca po stronie pasażera w moim samochodzie, wpatrywała się we mnie oczami pełnymi lęku. Zmusiłem ją, żeby wsiadła do auta, zajeżdżając jej drogę i grożąc bronią, gdy chciała przejść na drugą stronę ulicy. Ani razu nie spróbowała uciec, jakby pas, którym przypiąłem ją do siedzenia, zamienił się w kajdany. Być może bała się pistoletu opartego na moim udzie. Przytrzymywałem go prawą ręką, starając się prowadzić lewą, bo przebita dłoń znowu cholernie bolała.

Zawiozłem dziewczynę do opuszczonego domu na dalekim przedmieściu. Budynek był obszerny, drewniany, lekko wykrzywiony ze starości, ale wciąż bardzo solidny. Otaczał go ogromny, zapuszczony ogród, okolony parkanem obrosłym gęsto dzikim winem, które przypominało żywy mur. Wokoło nie było nic, tylko kilka prywatnych nieużytków. Wypatrzyłem ten dom kilka dni wcześniej, przywiozłem materace, koce, gazową maszynkę i paczkę świec. Zamknąłem nas oboje w tym małym, ponurym Edenie, ponieważ wciąż nie byłem w stanie podjąć decyzji. Mimo że nie rozmawialiśmy wiele, jestem teraz pewien, że zaczęła się wtedy między nami tworzyć szczególna więź. Przywiozłem mnóstwo jedzenia, bo nie wiedziałem, co lubi, więc większość czasu spędzaliśmy, przygotowując rozmaite potrawy, chociaż żadne z nas nie miało w tym względzie doświadczenia, a potem patrzyliśmy, jak schną na talerzach, ponieważ jakoś nie mieliśmy apetytu. Tabita nie stawiała najmniejszego oporu. Może bała się mnie sprowokować. Musiała zdawać sobie sprawę z niebezpieczeństwa. Myśl, że mogła się obawiać, że chcę ją skrzywdzić lub zgwałcić, bardzo mnie smuci. Bała się mnie, jestem pewien, jednak sądzę, że nie czuła do mnie nienawiści, dokładnie tak, jak powiedział Rój. Ludzie, których mam zabić, ułatwiają mi zadanie.

Ale pomylił się co do Tabity. Jej lęk i przerażająca pokora łamały mnie jak wiązkę patyków, kawałek po kawałku. Kiedy patrzyłem na nią skuloną w kącie na stercie koców, wszystkie gwoździe świata przebijały mi raz po raz klatkę piersiową tak, że z rozpaczy nie mogłem złapać tchu.

Powiedziała, że jej imię brzmi inaczej niż to, którym się do niej zwracam, ale ponieważ Sarapsos nauczył mnie, jak odgadywać właściwe nazwy rzeczy, wiedziałem, że naprawdę nazywa się Tabita, chociaż jeszcze nic o tym nie wie. Zapytała, jak mam na imię.

Odpowiedziałem jej, wymieniając to, którym ochrzcił mnie Rój.

– Adriel? – powtórzyła zdziwiona. Nie zrozumiała.

Z czasem zaczęła mi trochę opowiadać o sobie, o swojej rodzinie, planach, marzeniach. Gdyby tylko wiedziała, jak strasznie utrudnia mi wszystko! Pod wpływem jej słów rozsypywałem się jak kreda. Mogła mnie niemalże rozetrzeć między palcami. Chyba nie robiła tego zupełnie świadomie, ale to nie miało znaczenia. Pewnego dnia zapytała znienacka: