Platforma posuwała się bardzo wolno, podtrzymywana na pochyłości przez ludzi ostrożnie luzujących sznury, aż wreszcie oparła się o ziemną ścianę, wyrównaną wcześniej przez kamieniarzy. Teraz dopiero trzeba będzie się wykazać nie lada wiedzą i sztuką. Pod wszystkie koła wozu podłożono wielkie kamienie, by nie odjechał podczas przesuwania płyty z sosnowych bali na platformę. Jej powierzchnia została pokryta gliną w celu zmniejszenia tarcia marmuru o drewno, po czym przystąpiono do obwiązywania płyty powrozami, dwa sznury opasywały ją wzdłuż, na samym brzegu, poza sosnowymi pniami i jeden w poprzek, a wszystkich sześć końcówek łączyło się przed wozem, na grubym drągu wzmocnionym żelazem, do którego zostały przywiązane, od niego zaś odchodziły dwa dalsze powrozy, jeszcze grubsze, stanowiące główne cięgła rozwidlające się następnie na cieńsze odgałęzienia, do których miały być wprzęgnięte woły. Powyższe czynności nie są z rodzaju tych, których opis zajmuje więcej czasu niż wykonanie, wręcz przeciwnie, słońce już wzeszło, już opromienia góry, jakie widzimy z tamtej strony, a dopiero wzmacnia się ostatnie węzły, glinę zaś, która tymczasem zdążyła już wyschnąć, polewa się wodą, lecz przede wszystkim trzeba jeszcze ustawić woły w odpowiedniej odległości, tak, by wszystkie sznury były stosownie napięte i by nie tracić na próżno siły pociągowej z powodu nie zgranych ruchów, gdy jeden ciągnie, a drugi nie, w dodatku dla dwustu par wołów jest tu zbyt mało miejsca, a trzeba będzie ciągnąć równo, do przodu i pod górę. To ciężka sprawa, powiedział Józef Mały, stojący jako pierwszy przy sznurze po lewej, nie dosłyszał jednak odpowiedzi Baltazara, gdyż ten znajdował się nieco dalej. Majster stojący na nasypie i kierujący całą akcją rzuca komendę, jest to przeciągły krzyk urywający się znienacka, sucho, jak wybuch prochu, któremu nie towarzyszy echo, Eeeeeeiii-o, jeśli woły z jednej strony będą ciągnąć silniej od tych z drugiej, to będzie kłopot, Eeeeeeiii-o, właśnie rozległ się okrzyk, dwieście par wołów drgnęło, zaczęły ciągnąć, najpierw szarpnęły, potem wysiłek stał się bardziej równomierny, lecz wkrótce nastąpiło zamieszanie, gdyż jedne zaczęły się ślizgać, inne ciągnąć ku środkowi szpaleru lub na boki, ale to już jest sprawa umiejętności poganiacza, sznury wrzynają się w boki, zewsząd słychać krzyki, przekleństwa, ponaglenia, aż wreszcie na kilka sekund udało się zespolić siły i kamienna płyta posunęła się na jakąś piędź miażdżąc pod sobą pnie. Pierwszy zryw okazał się udany, drugi chybiony, trzeci musiał wyrównać dwa poprzednie, teraz mają ciągnąć tylko te, reszta stoi spokojnie, wreszcie kamień zaczął wjeżdżać na platformę, ciągle jeszcze sunął po pniach, aż wreszcie się przechylił i runął na wóz, bum, szorstka krawędź wbiła się w drewno i kamień znieruchomiał, okazało się, że smarowanie gliną na nic by się nie zdało, gdyby nie zastosowano innych środków. Na platformę weszli ludzie z długimi, mocnymi drągami, z wielkim trudem podważyli nieco chwiejny jeszcze kamień, wówczas inni podłożyli podeń klocki z żelaznymi okuciami, które mogły ślizgać się po glinie, teraz powinno pójść łatwo, Eeeeeeiii-o, Eeeeeeiii-o, Eeeeeeiii-o, wszyscy ciągną z zapałem, tak ludzie, jak i woły, szkoda, że tego nie widzi król Jan V, nie ma bowiem drugiego narodu, który by tak dobrze ciągnął. Boczne powrozy już odczepiono, cała siła pociągowa skupia się teraz na linie opasującej kamień w poprzek i to już wystarcza, płyta wydaje się lekka, z taką łatwością ślizga się po platformie, dopiero gdy spada na nią całą powierzchnią, rozlega się huk świadczący o jej ciężarze, cały szkielet wozu trzeszczy i gdyby nie to, że ziemia jest tu w sposób naturalny wybrukowana przez kilka warstw kamieni, koła pewnie by się zaryły po osie. Wyciągnięto spod kół duże marmurowe bloki, które służyły za klocki, nie ma już obawy, że wóz się sam potoczy. Teraz przyszła kolej na cieślów, którzy za pomocą drewnianych młotów, świdrów i dłut robią wzdłuż całej płyty otwory w grubej platformie, są to prostokątne okienka, w które wbijają kliny mocowane następnie grubymi gwoździami, wszystko to razem zajmuje trochę czasu, toteż pozostali ludzie porozchodzili się i odpoczywają w cieniu, woły, zaś przeżuwają i opędzają się od much, jest bardzo gorąco. Cieśle skończyli dopiero, gdy rozległ się sygnał na obiad, intendent wydał rozkaz przywiązania płyty do wozu, co było zadaniem żołnierzy, i może dzięki ich dyscyplinie i odpowiedzialności, a może dzięki praktyce artyleryjskiej, uporali się z tym w niecałe pół godziny, oplatając dokładnie cały kamień sznurami, tak że stał się nieodłączną częścią platformy, dokąd potoczy się jedna, tam i drugi. Nic dodać, nic ująć, solidna robota. Wóz widziany z daleka wygląda jak opancerzony stwór, jak przysadzisty żółw na krótkich nogach, a że jest cały w glinie, można by mniemać, iż dopiero co wychynął z głębi ziemi, jest jakby przedłużeniem ziemnego nasypu, o który się opiera. Ludzie i woły jedzą już swój obiad, po którym czeka ich jeszcze sjesta, doprawdy, gdyby życie było pozbawione tak dobrych rzeczy jak jedzenie i odpoczynek, to nie byłoby warto budować klasztorów.

Mówi się, że złe chwile mijają, lecz sądząc po zmęczeniu, jakie po nich zostaje, ma się czasem wrażenie, iż wcale tak nie jest, natomiast nie ulega najmniejszej wątpliwości, że szczęście nie trwa wiecznie. Bo oto leży sobie człowiek pogrążony w rozkosznym odrętwieniu, słuchając grania cykad, wprawdzie nie najadł się do syta, lecz przyzwyczajony żołądek potrafi zadowolić się skromną strawą, tym bardziej że świeci słońce, które też przecież nas żywi, a tu nagle rozlega się głos trąbki, gdyby to się działo w dolinie Jozefata, musieliby powstać umarli, lecz tutaj niestety muszą podnieść się żywi. Trzeba ładować na wozy różnorodny sprzęt, wszystko jest wpisane do inwentarza, sprawdzić trwałość węzłów, przywiązać powrozy do platformy, i gdy rozlega się na nowo okrzyk Eeeeeeiii-o, woły bezładnie rzucają się do przodu, wbijają racice w nierówną kamienistą drogę, ościenie kłują im karki i wóz, jakby wyrywany z wnętrza ziemi, rusza powoli, koła kruszą zaścielające ziemię kawałki marmuru, podobna płyta nigdy jeszcze nie wyszła z tego kamieniołomu. Intendent oraz kilku jego ważniejszych pomocników dosiadło mułów, inni odbędą tę podróż pieszo, z konieczności i obowiązku, są bowiem podwładnymi, wszakże każdy z nich dysponuje jakąś wiedzą, i jakąś władzą, wiedzą pochodzącą z władzy i władzą pochodzącą z wiedzy, nie dotyczy to jednak ogromnej masy ludzi i wołów, ich zadanie polega wyłącznie na podporządkowaniu się władzy, a najlepszy jest ten, kto wykazuje najwięcej siły. Od ludzi wymaga się ponadto trochę zręczności, żeby nie ciągnęli w przeciwną stronę, żeby w porę podkładali klocek pod koła, żeby umieli przemówić zachęcająco do wołów, połączyć i zwielokrotnić ich wysiłki, co, prawdę powiedziawszy, jest nie lada jaką umiejętnością. Wóz przebył już jakieś pięćdziesiąt kroków, jest w połowie rampy i sunie dalej gwałtownie kolebiąc się na wystających kamieniach, nie jest to przecież żadna karoca ani powóz prałata, które mają resory jak Pan Bóg przykazał. Ten wóz ma sztywne osie i klocowate koła, grzbietów wołów nie zdobi uprząż, a woźnice nie noszą liberii, to zbieranina, która nigdy nie pójdzie w orszaku triumfalnym ani też nie zostanie dopuszczona do procesji na Boże Ciało. Przewożą wprawdzie kamienną płytę na taras, z którego za parę lat patriarcha wszystkich nas pobłogosławi, lecz byłoby dużo lepiej, żeby każdy z błogosławionych był zarazem błogosławiącym, podobnie jak rzecz się ma z sianiem i jedzeniem chleba.

Będzie to długa podróż. Mimo że król kazał poprawić bruk, droga do Mafry jest bardzo trudna, wije się to w górę, to w dół, to schodzi w nizinę, to pnie się na szczyty, a ten, kto naliczył czterysta wołów i sześciuset ludzi, o ile się pomylił, to raczej na minus niż na plus. Mieszkańcy Pero Pinheiro wylegli z domów, by podziwiać tę wielką pompę, nigdy nie widzieli naraz tylu zaprzęgów i nie słyszeli takiej wrzawy, niektórym żal jest tego wspaniałego kamienia, zrodziła go przecież nasza ziemia, tu, w Pero Pinheiro, oby tylko nie rozleciał się w drodze, bo w takim razie po co w ogóle miałby się narodzić. Intendent ruszył przodem, niczym generał dowodzący bitwą wraz ze sztabem adiutantów polowych i ordynansów, będą badać teren, mierzyć zakręty, oceniać spadki, wyznaczać miejsca obozowania. Po jakimś czasie wracają do wozu, czy dużo przejechał, ale ciągle jest w Pero Pinheiro, skąd wyruszył. Tego dnia w ciągu całego popołudnia przebyli najwyżej z pięćset kroków. Droga była wąska, po jej obydwu stronach ciągnęły się szeregi wołów, nie było miejsca na manewrowanie, toteż połowa siły pociągowej marnowała się z braku zgrania wysiłku, źle też było słychać rozkazy. Kamień zaś był niesamowicie ciężki. Gdy wóz się zatrzymywał, bo raz koło utknęło w jakiejś dziurze, raz znów woły przystawały na chwilę zbierając siły przed wzniesieniem, wydawało się, że żadna siła już go nie ruszy. Gdy jednak wreszcie zaczynał się posuwać, wszystkie bale trzeszczały, jakby chciały skruszyć żelazne okucia i klamry. A był to najłatwiejszy odcinek drogi.