Alvaro Diogo, który również wyraził zdziwienie z powodu trwającej już trzy dni nieobecności Baltazara, przy kolacji opowiedział szczegółowo o tym, kto już przyjechał, a kto jeszcze nie, królowa wraz z księżniczką Marianną Wiktorią zostały w Belas, gdyż w Mafrze nie miałyby się gdzie zatrzymać, z tego samego powodu infant Franciszek znajduje się w Ericeirze, mężowi Ines najbardziej jednak pochlebia fakt, że, jak się to mówi, oddycha tym samym powietrzem co Jego Królewska Mość, książę Józef i infant Antoni, którzy teraz znajdują się dosłownie naprzeciwko nich, w pałacu wicehrabiego, my sobie tu wieczerzamy, a tam wieczerzają oni, my z tej strony ulicy, a oni z tamtej, hej, sąsiadko, pożycz trochę pietruszki. Przyjechali też dwaj kardynałowie, Cunha i Mota, oraz biskupi z Leirii, Portalegre, z Para i z Nankinu, którzy wrócili już stamtąd na stałe, powoli zjeżdża też cały dwór, jest mnóstwo szlachty, Bóg da, że Baltazar wróci na niedzielę i zobaczy uroczystości, powiedziała z obowiązku Ines Antonina, Powinien wrócić, wyszeptała Blimunda.

Tej nocy spała w domu. Po przebudzeniu zapomniała zjeść codzienny kawałek chleba i gdy weszła do kuchni, zobaczyła dwie przezroczyste zjawy, które niebawem zamieniły się w pęczki żył i wiązki białych patyków, poczuła wówczas taki wstręt, że zaczęło ją mdlić, odwróciła więc szybko twarz i zaczęła jeść chleb, zauważywszy to Ines Antonina zaśmiała się dobrodusznie, Czyżbyś po tylu latach zaszła w ciążę, ta niewinna uwaga pogłębiła jej rozpacz, Teraz to już nie ma o czym marzyć, ta myśl przeszyła ją niby wewnętrzny, rozdzierający krzyk. Tego dnia miało miejsce poświęcenie krzyży, obrazów w kaplicach, paramentów i innych przedmiotów liturgicznych, a także klasztoru wraz z przyległościami. Lud pozostał na zewnątrz, Blimunda nawet nie wyszła z domu, wystarczyło jej, że zobaczyła króla wsiadającego do karety w towarzystwie księcia i infanta, jadą na spotkanie królowej i księżniczek, wieczorem Alvaro Diogo wszystko im wyjaśnił w miarę swoich możliwości.

Nastał wreszcie ów sławetny, pamiętny po wsze czasy dzień dwudziestego drugiego października roku pańskiego tysiąc siedemset trzydziestego, w którym król Jan V kończy czterdzieści jeden lat i bierze udział w poświęceniu najcudowniejszej budowli, jaką kiedykolwiek wzniesiono w Portugalii, wprawdzie jeszcze nie wykończonej, ale poznać pana po cholewach. Trudno wprost opisać tyle wspaniałości, Alvaro Diogo nie wszystko zobaczył, a Ines Antoninie wszystko się poplątało, Blimunda poszła z nimi, bo tak wypadało, ale sama nie bardzo wiedziała, co się wokół dzieje. Wyszli z domu o czwartej rano, żeby zająć dobre miejsce na placu, o piątej, przy blasku pochodni uformowało się wojsko, później zaczęło świtać, piękny dzień, proszę państwa, Pan Bóg dba o swoje sprawy, teraz już widać wspaniały tron patriarchy ustawiony na lewo od portyku, z dwoma krzesłami po bokach i karmazynowym aksamitnym baldachimem zdobnym złotem, ziemia usłana jest dywanami, coś wspaniałego, na podręcznym stole kropielnica z kropidłem oraz inne przybory, uformowała się już uroczysta procesja, która okrąży kościół, idzie w niej król, za nim infanci i szlachta wedle starszeństwa, lecz najważniejszą rolę w uroczystościach odgrywa patriarcha, który błogosławi sól i wodę, a także skrapia mury święconą wodą, ale chyba nie było jej tyle, ile powinno być, w przeciwnym razie Alvaro Diogo nie spadłby w kilka miesięcy później z wysokości trzydziestu metrów, następnie patriarcha uderza po trzykroć w środkowe wielkie drzwi, dotychczas zamknięte, do trzech razy sztuka, drzwi się rozwarły i procesja weszła do kościoła, szkoda, że nie znaleźli się też w środku Alvaro Diogo, Ines Antonina oraz Blimunda, choć wcale jej na tym nie zależało, zobaczyliby wszystkie obrzędy, jedne wzniosłe, inne wzruszające, jedne sprawiają, że ciało kornie pada na kolana, inne błyskawicznie uwznioślają duszę, na przykład kiedy patriarcha końcem laski rysuje łacińskie i greckie litery w grubej warstwie popiołu rozsypanego na kościelnej posadzce, co wygląda raczej na jakieś magiczne praktyki, raczej na gusła, niż na rytuał katolicki, podobnie zresztą jak cała ta wolnomularszczyzna w postaci sproszkowanego złota, kadzidła, popiołu, soli, białego wina w srebrnej karafce, wapna i pyłu kamiennego na tacy, srebrnej łyżki, pozłacanej muszli i Bóg wie czego jeszcze, nie brak też hieroglifów, gryzmołów, ruchów ręki, chodzenia w tę i z powrotem, świętych olejów, błogosławieństw, relikwii dwunastu apostołów, tak, dwunastu, i na tym wszystkim upłynął cały ranek oraz większa część popołudnia, dopiero bowiem o piątej patriarcha rozpoczął mszę pontyfikalną, która też potrwała, i to niemało, ale wreszcie się skończyła i patriarcha wszedł na taras Benedictione, aby pobłogosławić czekający na zewnątrz lud, siedemdziesiąt a może osiemdziesiąt tysięcy osób, które szurając nogami i szeleszcząc ubraniami padły na kolana, choćbym nie wiem jak długo żył, nie zapomnę tej chwili, oto patriarcha z góry wypowiada słowa błogosławieństwa, jak ktoś ma dobry wzrok, to dojrzy ruchy jego ust, nie ma wszakże takiego ucha, które by coś dosłyszało, gdyby to odbywało się dzisiaj, na cały świat zabrzmiałyby elektroniczne trąbki, urbi et orbi, współczesny głos Jehowy, na który ziemia czekała parę tysiącleci, lecz jak dotąd największa mądrość ludzi polega na tym, że potrafią zadowolić się tym, co mają, dopóki nie wynajdzie się czegoś lepszego, dlatego też zarówno mieszkańcy Mafry, jak i pątnicy są bardzo szczęśliwi, wystarczają im dostojne ruchy rąk, z góry na dół, z lewa na prawo, iskrzący się pierścień, blask złota i purpury, biel batystów, stukanie laską o kamień sprowadzony z Pero Pinheiro, pamiętacie, patrzcie, jak krwawi, cud, cud, cud, to był jego ostatni gest, wysunięcie klocka, lecz oto pasterz odchodzi wraz z orszakiem, owieczki powstają, uroczystości jednak na tym się nie kończą, trwać będą osiem dni, a dziś dopiero początek.

Zaraz wracam, powiedziała Blimunda do szwagierki. Zeszła do opustoszałej osady. Niektórzy mieszkańcy tak się spieszyli, że pozostawiali otwarte furtki i drzwi. Nie dymiło się z żadnego komina. Blimunda weszła do komórki, wzięła derkę i sakwę, potem z domu zabrała trochę jedzenia, drewnianą miskę, łyżkę oraz parę ubrań swoich i Baltazara. Włożyła wszystko do sakwy i wyszła. Zapadał zmierzch, ale teraz nie bała się już nocnych ciemności, żadne bowiem nie dorównywały tym, jakie panowały w jej duszy.

Blimunda szukała Baltazara przez dziewięć lat. Poznała kurz i błoto wszystkich dróg, stąpała po ostrych kamieniach, miękkim piasku i trzeszczącej pod nogami twardej grudzie, z dwóch zamieci śnieżnych wyszła żywa tylko dlatego, że jeszcze nie chciała umierać. Słońce tak ją spaliło, że wyglądała niczym gałąź wyciągnięta z ogniska na chwilę przed całkowitym zwęgleniem, jej poorana zmarszczkami twarz przypominała popękany owoc, toteż gdy szła przez pola, można ją było wziąć za stracha na wróble, w osadach brano ją za zjawę, a w zapadłych wioskach i odludnych folwarkach budziła prawdziwy lęk. Wszędzie pytała, czy ktoś przypadkiem nie widział mężczyzny o takim a takim wyglądzie, bez lewej ręki, postawnego niczym gwardzista królewski i ze szpakowatą brodą, którą być może zgolił, ale w każdym razie jest to twarz, której się nie zapomina, przynajmniej ja nie zapomniałam, może iść traktem lub polną ścieżką, jak wszyscy ludzie, ale równie dobrze może spaść z góry na ptaku z żelaza i wikliny, z czarnym żaglem, żółtymi bursztynowymi gałkami i dwiema matowymi metalowymi kulami zawierającymi największą tajemnicę świata, lecz nawet jeśli z tego ptaka i z mężczyzny zostały tylko szczątki, zaprowadźcie mnie tam, ja je rozpoznam, wystarczy mi dotknąć ręką, nie potrzebuję nawet patrzeć. Traktowali ją jak wariatkę, ale gdy zatrzymywała się gdzieś na dłużej, wszystko inne, co robiła i mówiła, było tak rozsądne, że ludzie zaczynali się zastanawiać nad słusznością początkowych wątpliwości co do stanu jej umysłu. Z powodu tej dziwnej historii, którą wszędzie opowiadała, stała się znana w różnych okolicach jako Awiatorka. Siadywała na progach domów gawędząc z kobietami i wysłuchując ich narzekań, achów i ochów, rzadziej radosnych nowin, może było ich po prostu mniej, a może każdy chował je dla siebie, żeby więcej się nimi nacieszyć, żeby nie wyzbyć się wszystkiego, co się czuje, lub może nie zawsze człowiek zdaje sobie sprawę z tego, co chowa w sercu. Wszędzie siała dziwny niepokój, mężczyźni nie poznawali swoich żon, które ni z tego, ni z owego nabierały do nich żalu o to, że gdzieś nie zaginęli, aby one mogły ich szukać. Lecz ci sami mężczyźni odczuwali w sercu jakiś dziwny smutek, gdy pytali, Czy już sobie poszła, a gdy w odpowiedzi usłyszeli, Jeszcze kręci się w naszych stronach, wówczas wychodzili z domu w nadziei spotkania jej gdzieś w lesie, w wysokim zbożu czy nad rzeką, jak moczy nogi lub rozbiera się w trzcinowych zaroślach, nie miało to żadnego znaczenia, gdyż napawali oczy samą jej postacią, rękę od owocu oddzielał zawsze szpikulec, ale na szczęście już nikt nie musiał umrzeć. Nigdy nie wchodziła do kościoła, gdy byli tam ludzie, czasem tylko odpoczywała w środku siadając na posadzce lub opierając się o kolumnę, weszłam tylko na chwilę, zaraz wychodzę, to nie jest mój dom. Księża, którzy o niej słyszeli, przez osoby trzecie próbowali nakłonić ją do spowiedzi, ciekawi bowiem byli tajemnic związanych z pątniczką-wędrowniczką, jakie też sekrety może kryć jej kamienna twarz i nieruchome oczy, chwilami przypominające jeziora, po którym snują się cienie chmur, lecz nie tych zwykłych chmur, co są na niebie, ale tych, które kłębią się wewnątrz. W takich razach Blimunda odpowiadała, iż złożyła śluby przystąpienia do spowiedzi dopiero wówczas, gdy poczuje się grzeszna, oczywiście trudno było o bardziej bulwersującą odpowiedź, skoro wszyscy jesteśmy grzesznikami, bywało wszakże, iż niejedna kobieta, z którą poruszyła ten temat, popadała później w zadumę, bo prawdę mówiąc, jakież są nasze grzechy, jeśli każda z nas jest w istocie barankiem, który zgładzi grzechy świata, gdy pewnego dnia ludzie to zrozumieją, trzeba będzie zaczynać wszystko na nowo. Lecz nie zawsze jej pojawienie się wywierało taki skutek, zdarzało się bowiem, że obrzucano ją kamieniami lub wyśmiewano i w pewnej wiosce, gdzie ją bardzo źle potraktowali, dokonała rzeczy tak osobliwej, że o mały włos uznaliby ją za świętą, rzecz w tym, że tamtejsi ludzie cierpieli na dotkliwy brak wody, ponieważ wyczerpały się im źródła i powysychały studnie, kiedy więc przepędzili Blimundę, ona obeszła całą okolicę i korzystając z tej zdolności widzenia, jaką miała na czczo, odkryła wodę, wróciła więc do wioski następnej nocy, kiedy wszyscy spali, i zaczęła na cały głos krzyczeć, że w takim a takim miejscu, na takiej a takiej głębokości bije zdrój czystej wody, widziałam go na własne oczy, stąd też dali jej przydomek Źródlane Oczy, pierwsze oczy, które ta woda przemyła. Ale widywała też zdroje bijące z ludzkich oczu, i to nierzadko, bo gdy dowiadywali się, że jest z Mafry, zaraz pytali, czy nie spotkała tam mężczyzny o takim a takim Nazwisku i wyglądającego tak a tak, to był mój mąż, mój ojciec, mój brat, mój syn, mój narzeczony, zabrali go siłą do roboty przy klasztorze, z rozkazu króla, i nigdy go więcej nie zobaczyłam, już stamtąd nie wrócił, nie wiem, czy umarł, czy zabłądził w drodze, nigdzie nie mogę się niczego dowiedzieć, dzieci zostały bez ojca, nie miał kto uprawiać ziemi, a może diabli go wzięli, ale mam już drugiego męża, o tę zwierzynę kobiecie nietrudno, byle tylko wpuściła do norki, rozumiesz, o co mi chodzi. Blimunda zajrzała do Mafry, dowiedziała się od Ines Antoniny o śmierci Alvara, o Baltazarze natomiast nie było żadnych wieści, ani o jego ewentualnej śmierci, ani tym bardziej o życiu.