Blimunda wstała ze stołka, rozpaliła ogień na kominie, postawiła na trójnogu garnek z zupą i gdy się zagotowała, napełniła dwie miski, które podała obu mężczyznom, wszystko to robiła w milczeniu, nie odezwała się ani słowem od chwili, gdy kilka godzin temu zapytała, Jak się pan nazywa, i choć ksiądz pierwszy skończył jeść, poczekała, aż Baltazar zje, żeby użyć jego łyżki, zupełnie jakby milcząco odpowiadała na inne pytanie, Bierzesz do ust łyżkę, której dotykały usta tego mężczyzny, najpierw należała ona do ciebie, potem do niego, a teraz na powrót jest twoja, skoro więc tylekroć zatraca się różnica między pojęciem twoje i moje, wygląda na to, Blimundo, że mówisz tak, nim cię o to zapytano. Wobec tego ogłaszam was mężem i żoną. Ksiądz Bartłomiej poczekał, aż Blimunda skończy jeść pozostałą w garnku zupę i wówczas szerokim gestem pobłogosławił ją samą, garnek, łyżkę oraz całą izbę – ogień na kominie, lampkę, matę na podłodze i uciętą rękę Baltazara. Potem wyszedł.

Siedzieli z godzinę nic nie mówiąc. Tylko raz Baltazar wstał, żeby dorzucić drew do gasnącego ognia, a Blimunda przycięła knot dymiącej lampy i gdy zrobiło się jasno, Siedem Słońc powiedział, Dlaczego spytałaś, jak się nazywam, na co Blimunda odpowiedziała, Ponieważ moja matka chciała wiedzieć i chciała, żebym się dowiedziała. Skąd wiesz, skoro nie mogłaś z nią rozmawiać. Wiem, że wiem, ale nie wiem, jakim sposobem, nie zadawaj mi pytań, na które nie potrafię odpowiedzieć, rób tak, jak już zrobiłeś, przyszedłeś i nie pytałeś dlaczego. Jeśli nie masz lepszego mieszkania, zostań tu. Muszę jechać do Mafry, mam tam rodzinę, żonę, rodziców i siostrę. Zostań, póki nie wyjedziesz, na wyjazd zawsze będziesz miał czas. Dlaczego chcesz, żebym został, Bo tak trzeba. To nie jest przekonywający powód. Jeśli nie chcesz zostać, możesz sobie iść, nie mogę cię zmusić, Nie mam siły stąd odejść, rzuciłaś na mnie urok. Nie rzuciłam żadnego uroku, nie powiedziałam ani słowa i nie dotknęłam cię. Zajrzałaś mi do wnętrza. Przysięgam, że nigdy nie zajrzę ci do wnętrza. Przysięgasz, że tego nie zrobisz, a już zrobiłaś. Sam nie wiesz, co mówisz, nie zajrzałam ci do wnętrza. Jeśli zostanę, gdzie będę spać. Ze mną.

Położyli się. Blimunda była dziewicą. Ile masz lat, spytał Baltazar, i Blimunda odpowiedziała, Dziewiętnaście, ale w tej chwili czuła się już dużo starsza. Na matę popłynęło trochę krwi. Zmoczywszy w niej czubki wskazującego i środkowego palca Blimunda przeżegnała się i nakreśliła krzyż na piersi Baltazara, na samym sercu. Obydwoje byli nadzy. Z pobliskiej ulicy słychać było podniesione głosy, szczęk szpad, bieganinę. Później nastała cisza. Nie popłynęło więcej krwi.

Gdy nazajutrz rano Baltazar obudził się, zobaczył u swego boku Blimundę jedzącą chleb z zamkniętymi oczami. Otworzyła je dopiero, gdy skończyła jeść, o tej godzinie były szare, i powiedziała, Nigdy nie zajrzę ci do wnętrza.

Unoszenie chleba do ust – to bardzo prosty i przyjemny gest, szczególnie gdy się jest głodnym, ponadto chleb będący pożywieniem dla ciała przynosi także pewien zysk rolnikom oraz ogromne dochody tym, co potrafią zbić kabzę w czasie dzielącym ruch ręki kosiarza od ruchu ręki człowieka jedzącego, taka jest prawda. Prawdą jest też, że Portugalia nie może nastarczyć pszenicy, która by zaspokoiła wprost nienasycony apetyt Portugalczyków na chleb, zupełnie jakby nie mieli nic innego do jedzenia, stąd też osiadli w tym kraju cudzoziemcy, przejęci naszymi potrzebami, które rosną jak grzyby po deszczu, sprowadzają z bliższych i dalszych stron całe floty, liczące niekiedy nawet setkę statków załadowanych zbożem, jedna z nich właśnie wpływa do Tagu oddając salut przy wieży w Belem i okazując komendantowi odpowiednie papiery, z których wynika, że wiezie ponad osiem tysięcy łasztów zboża z Irlandii, a więc przynajmniej na jakiś czas głód ustąpi miejsca obfitości, ale tak wielki ładunek nie pomieści się w portowych spichlerzach i prywatnych magazynach, toteż płaci się każdą cenę za wynajęcie składów, o czym informują stosowne obwieszczenia rozlepione na bramach miejskich, w tej sytuacji ci, którzy sprowadzili zboże, będą sobie pluć w brodę, gdyż z powodu nadmiaru trzeba będzie obniżyć cenę, tym bardziej że mówi się o bliskim przybyciu floty holenderskiej z podobnym ładunkiem, jednak niebawem rozeszła się wieść, że u wejścia do zatoki została ona zaatakowana przez eskadrę francuską, toteż cena, która miała już spaść, nie spadnie, a gdyby nawet zaistniało takie niebezpieczeństwo, to zawsze przecież można podpalić ze dwa spichlerze i potem rozgłosić, że w wyniku pożaru odczuwa się brak zboża, podczas gdy wszyscy myśleli, że jest go aż nadto. Są to kupieckie tajemnice, których cudzoziemcy uczą naszych, choć nasi są na ogół tak głupi, mówimy ciągle o kupcach, że sami nigdy nie sprowadzili zagranicznych towarów zadowalając się kupowaniem ich na miejscu od cudzoziemców, którzy nie tylko się nabijają z naszej głupoty, ale też nabijają sobie na niej kiesy kupując towary po niewiadomych cenach, a sprzedając po aż za dobrze nam znanych, gdyż drą z nas skórę tak, że ledwie zipiemy.

Ale od śmiechu do łez, od beztroski do niepokoju, od ulgi do strachu jest tylko jeden krok, i tak się dzieje zarówno w życiu jednostek, jak i całych narodów, na dowód czego Jan Elvas opowiada Baltazarowi Siedem Słońc nadzwyczajny wyczyn wojenny marynarki lizbońskiej, postawionej w stan pogotowia od Belem po Xabregas przez dwa dni i dwie noce, podczas których również kawaleria i regimenty zajęły bojowe pozycje wzdłuż brzegu, rozeszła się bowiem wiadomość, że zbliża się armada francuska z zamiarem podbicia kraju, a wiadomo, że u nas w takiej sytuacji, czy to szlachcic, czy kmieć, każdy staje się drugim Duarte Pacheco Pereira, a Lizbona drugim fortem w Diu, ale w końcu armada okazała się flotą wiozącą dorsze, a o ich dotkliwym braku świadczył najlepiej apetyt, z jakim niebawem je zajadano. Z bladym uśmiechem przyjęli tę wiadomość ministrowie, z kwaśnym żołnierze odstawili broń i zsiedli z koni, natomiast prości ludzie śmiali się w kułak, odbijając sobie w ten sposób liczne krzywdy. Ale prawdę mówiąc dużo gorsze od wstydu z tego powodu, że zamiast oczekiwanych Francuzów zjawiły się dorsze, byłoby spodziewać się dorszy i zobaczyć Francuzów.

Siedem Słońc też jest tego zdania, ale wczuwa się w położenie żołnierzy, którzy szykowali się do walki, sam dobrze wie, jak wówczas bije serce, człowiek myśli, co ze mną będzie, może umrę, szykuje się na ewentualną śmierć, a tu naraz mu mówią, że właśnie wyładowują skrzynie dorszy w Nowym Porcie, jeśli Francuzi dowiedzą się o tej pomyłce, to jeszcze bardziej będą się z nas śmiać. Baltazara znów nachodzi tęsknota za wojną, ale przypomina mu się Blimunda i czuje potrzebę sprawdzenia, jakiego właściwie koloru są jej oczy, jest to wojna, którą ostatnio prowadzi z własną pamięcią, która podsuwa mu coraz to inną barwę, i nic dziwnego, skoro nawet patrząc w nie z bliska nie potrafi jej określić. Zapomina więc o powracających tęsknotach i odpowiada Elvasowi, Powinien być jakiś sposób na to, żeby wiedzieć, kto, z czym i w jakich zamiarach przybywa, wiedzą o tym mewy, które siadają na masztach, a my sami, choć dla nas to dużo ważniejsze, nic nie wiemy, na co stary żołnierz odparł, Mewy mają skrzydła, mają je również aniołowie, ale mewy nie mówią, a co do aniołów, to nigdy żadnego nie widziałem.

W tej właśnie chwili przez plac Pałacowy przechodził ksiądz Bartłomiej Wawrzyniec wracający z pałacu, dokąd się udał na prośbę Baltazara, który chciał się dowiedzieć, czy będzie mógł dostać rentę wojenną, gdyby się okazało, że lewa ręka jest jej warta, i gdy Jan Elvas nie wiedząc wszystkiego o życiu Baltazara i kontynuując rozmowę powiedział, O, właśnie idzie ksiądz Bartłomiej Wawrzyniec, zwany Awiatorem, ale temu Awiatorowi nie wyrosły jeszcze odpowiednie skrzydła, nie możemy więc śledzić zbliżających się flot ani też przejrzeć zamiarów i interesów, które je do nas sprowadzają, Siedem Słońc nie zdążył odpowiedzieć, gdyż ksiądz przystanął i z oddali skinął na niego, ku najwyższemu osłupieniu Jana Elvasa, nie spodziewał się on bowiem, że ma przyjaciela cieszącego się łaskami Dworu i Kościoła, natychmiast też zaczął się zastanawiać, jakie korzyści sam mógłby z tego wyciągnąć. Tymczasem żeby nie tracić czasu, wyciągnął rękę po jałmużnę, najpierw do jakiegoś szlachcica, który okazał się hojny, a następnie, przez nieuwagę, do mnicha-jałmużnika, podsuwającego święty obrazek do ucałowania, i tym sposobem Jan Elvas stracił wszystko, co zdobył. Niech to piorun trzaśnie, może to i grzech tak przeklinać, ale zawsze lżej się robi na duszy.