– Nie chcę być nieuprzejma, ale chyba zgłupiałaś – zgorszyła się Maria. – Przecież ona tu wygrywa dowolnie!

– Pan Zdzisio ją ma…

– No to co? Pan Zdzisio czasem trafia.

Miecio pojawił się, żywy, zdrowy i bez żadnych widocznych uszkodzeń.

– Cześć, panienki. Co przychodzi? Dawaj, Palma!

– Mieciu, na litość boską…

– Czekaj, dajmy mu piwa, może się zamknie. Mieciu, Palma leci w drugiej, a teraz jest pierwsza. Przynieś szklankę…

Monika Gąsowska z tyłu delikatnie dotknęła mojego ramienia.

– Ja też gram Narbonę. Bardzo panią przepraszam. Świetnie wygląda. Z Tajlandią, dwa sześć. Tak mi wyszły z paddocku.

Narbonę z Tajlandią na szczęście grałam również, co mnie nieco pocieszyło. Tajlandią zaczynałam triple i kwintę, z nadzieją pomyślałam, że może jednak uczeń Osika, mimo zaciętości, nie da rady być pierwszy, popełni jakiś błąd…

Głośnik zawył, bomba wyszła, piekielne zwierzęta ruszyły. Uczeń Osika nie popełnił żadnego błędu i wygrał w pięknym stylu z miasta do miasta. Pan Zdzisio wpadł w szał szczęścia, trafiłam porządek, bo oczywiście Tajlandia była druga. Pierwszą triple i kwintę diabli mi wzięli, Maria nie kryła potępienia, upierając się, że musiałam zwariować. Nie przeczyłam jej poglądom.

Za to mam Palmę – powiedziałam z irytacją, – Miecio już zaczął, niech dalej wrzeszczy,,dawaj, Palma”. Gracie to razem czy oddzielnie?

– I jedno, i drugie. Jeśli przyjdzie Palmę, kończę ścianą. Przemówiłaś do mnie, ryzyk-fizyk.

Miecio, zadowolony z życia, popijał piwo i zżerał słone paluszki Waldemara. Były znakomite, skąd Waldemar je brał, nikt nie wiedział, bo źródło utrzymywał w tajemnicy, przynosił je w coraz większych ilościach. W żadnym wypadku nie piekła tego jego żona, jako praktykujący lekarz miała dość roboty i bez paluszków.

– Mięciu, mów prawdę! – zażądałam wściekłym półgłosem. – Coś słyszałeś o dniu dzisiejszym?

– Tylko ogólnie – wyznał Miecio. – Przyjdą dobre konie i nie będą ciemnione. Palma najlepsza. Dawaj, Palma!

– Chcę zobaczyć tę Palmę – powiedziała w przestrzeń Monika Gąsowska i podniosła się z fotela.

Zeszłam za nią popatrzeć na paddock. Palma wyglądała normalnie. Arkusz szedł spokojnie, ale jakby odrobinę zaczynał się pienić.

– Stanie pod koniec prostej – zaopiniowałam stanowczo.

– Chyba tak – zgodziła się Monika. – To nie jest cudowny koń, dostał doping. Naparzony, ale ma pani rację, za wcześnie. Mnie się bardziej podoba… dwa mi się bardziej podobają, Flinta i Cerber, jedynka i czwórka. Będę grała tę Palmę z Flintą i Cerberem, ona tu jest najlepsza.

– Niech pani zamknie trójkąt – poradziłam.

– Proszę? Co to znaczy?

– A, tego pani jeszcze nie wie? Najgłupszy błąd, którego nie wolno popełniać, to niezamykanie trójkąta. Gra pani jeden trzy i trzy cztery, a gdzie jeden cztery? W dziewięćdziesięciu wypadkach na sto przychodzi pani ten trzeci bok trójkąta.

Monika Gąsowska z powątpiewaniem popatrzyła na mnie i na paddock.

– Niemożliwe. Ta Palma musi wygrać. W najgorszym wypadku może być druga, ale nic dalej.

– Jak pani chce. Ja panią ostrzegłam. Kliniczny przypadek nastąpił dawno temu, jeden facet grał po dwa tysiące, stawka była jeszcze dwadzieścia złotych, więc to tak, jakby teraz grał, zaraz, niech policzę te wszystkie zera… po dwieście tysięcy. Jeden cztery i trzy cztery. Moja przyjaciółka stała obok, z litości przypomniała mu, że powinien jeszcze dograć jeden trzy. Chociaż jednym biletem, za dwadzieścia złotych. Nie, uparł się, że nie zagra, no więc ona zagrała ten trzeci bok dla siebie. Przyszło jeden trzy i za dwadzieścia złotych zapłacili osiemset sześćdziesiąt. Nie wolno zaniedbywać trzeciego boku.

– Może pani ma rację. Rozumiem, to są wyścigi… Zagram ten trzeci bok, ale bardzo tanio, bo nie wierzę, zęby Palma nie przyszła.

Zagrałam dokładnie to samo, co i ona, Palmę, Flintę i Cerbera w kółko, po czym przypomniałam sobie, że miałam przeprowadzać wywiad. Naród szaleńczo grał Arkusza, napust nie zelżał, moim zdaniem, nikt tam nie miał oczu w głowie i nikt nie rozumiał co widzi, Arkusz pienił się z chwili na chwilę bardziej. Arabski ogier, forma zacznie mu spadać za pół godziny, akurat kiedy będzie w połowie dystansu! Wszystko tu było nienormalne.

Wracając na górę, spytałam Monikę o zdanie ciotki w kwestii Zawiejczyka. Powtórzyła mniej więcej to samo, co już słyszałam od Janusza, z drobnymi dodatkami.

– Tak naprawdę, to ona się denerwuje, że straci, jak by tu powiedzieć, opiekuna. Zawiejczyk jej wszystko załatwiał, mogła mieć do niego zaufanie, przez tyle lat… Zaprzyjaźnieni byli. Bez Zawiejczyka czuje się zagubiona, mimo, że znajomych ma dużo. Przyzwyczaiła się do niego. Sama się zastanawiam, gdzie on się podział, musiało to być chyba coś ważnego, bez powodu mnie do wiatru nie wystawił w sobotę. Szczęściem znalazłam tu znajomą osobę i z tą osobą odjechałam. Jego samochód kazali mi obejrzeć bardzo porządnie, co ja im mogłam powiedzieć, nie zwracałam przecież uwagi, ten mój koc tylko… Nic więcej nie brakowało i wszystko było w porządku.

Pomyślałam, że może Zawiejczyk postanowił się ukryć w plenerze i zabrał koc Moniki w celu przykrycia się wrześniową nocą. Spadł mu jak z nieba. Nie powiedziałam tego, na wszelki wypadek. W ogóle postanowiłam nic nie mówić, bo znajdowałam się w miejscu, gdzie bez trudu mogłam zapomnieć, co ma być tajemnicą, a co nie. Lepiej było milczeć na wszystkie tematy.

Nadkomisarz Jarkowski stanął za mną przy bufecie i konspiracyjnym szeptem poprosił, żebym się przyczepiła do Miecia. Jest pilnowany, owszem, ale od przybytku głowa nie boli. Lepszy nadmiar w tym wypadku, niż najdrobniejszy brak. Słuchałam go jednym uchem, bo tuż przede mną jacyś faceci prosili o koniak, po dwieście pięćdziesiąt gram na głowę. Bufetowa usprawiedliwiała się z wielkim zakłopotaniem, że nie może spełnić życzenia, bo nie ma takich naczyń, największe są szklanki, a do nich wchodzi tylko dwieście gram. Przez chwilę nie mogłam zrozumieć, o co tu chodzi, pomyliłam 250 z dwudziestoma pięcioma, a 25 gramów mieściło się w kieliszku bez problemu. Klienci pogodzili się z ograniczeniem, w porządku, niech będzie po dwieście gram. Zobaczyłam pełne szklanki i odnalazło mi się to zgubione jedno zero. Przyjrzałam się im z zainteresowaniem, wszystko grube, bykowate, czarne, wyglądali na doskonale odżywionych Cyganów. Diabli wiedzą, może i Cyganie, w sześciu siedzieli przy jednym stoliku i udało mi się podsłuchać, że delikatnie, nie drożej niż po pół miliona, grają Palmę z Arkuszem.

Pułkownik uporczywie ciągnął opowieść o małpie i papudze. Pan Sobiesław sprzeczał się z Waldemarem o właściwości nalewki na czarnych porzeczkach, co drugie zdanie zamieniając nalewkę na Arkusza, którego grali, chociaż ani jeden, ani drugi nie miał do niego przekonania. Pan sprzed pierwszej wojny światowej uzasadniał wszystkim wyższość Cerbera, posługując się przykładami z torów amerykańskich, co wydawało się o tyle dziwne, że użytkował w tych przykładach folbluty, Cerber zaś był arabem. Miecio wrócił z dołu żywy i zdrowy i siedział na swoim fotelu, zapierając się przy Palmie, w czym z wielkim zapałem dopomagał mu pan Zdzisio. We wszystkich grach miał wyłącznie Palmę, dopiero dalej wychodziło mu więcej koni.

– Myślisz, że ta Palma przyjdzie? – spytał Jurek ponuro.

– Myślę, za tak. Z różnych przyczyn.

– Cholera. Pierwsza gra…

– Jaka pierwsza gra, puknij się w umysł! Arkusza grają jak szaleńcy!

– No to druga.

– I co z tego, że druga? Dziesięć procent!

– Podejrzałam łysego – oznajmiła Maria, przełażąc przez Miecia. – Wiesz, co gra? Trzy cztery, Palmę z Cerberem, Arkusza nie dotknął. Za czterysta. A za sto dograł po namyśle trzy jeden, Palmę z Flintą.

– Nie zamknął?

– Nie.

– Niedobrze. Zależy mi na Palmie. Wolałabym z Flintą, większy fuks…

– Arkusz, Flinta! – ogłosił gromko pan Edzio. – Arkusz tu już wisi, a Flinta będzie druga!

– Flinta poprowadzi – zaprotestował pan Sobiesław.