Изменить стиль страницы

Tak właśnie będzie na końcu, pomyślała. Będę tkwiła na brzegu Wewnętrznego Morza, nieruchoma, zamknięta w kamieniu, słysząc jedynie śpiew morza i krzyki mew. Będę opłakiwać zmarłych, lecz mój lament stłumi szary granit, który co świt pokrywa się świeżą rosą. Nikt go nie usłyszy.

Wzdrygnęła się.

– Nie uczyniłam nic przeciwko bogom, kapłanko. Nawet przeciwko Zird Zekrunowi, jeśli o to pytasz.

– To prawda. Ale przez jedną krótką chwilę szłaś przez Krainy Wewnętrznego Morza z Sharkah, Sierpem Bogini, i fala przepowiedni zagarnęła cię jak swoją. Bóg, który przewiódł mnie suchą stopą przez całą otchłań oceanu, kazał, bym spytała cię o wizerunek Annyonne. A także dokąd wiodą ścieżki pośród gwiazd.

Selveiin zamrugała, jakby ostry okruch utkwił jej pod powieką. Pamiętała szkic nakreślony ostrą kreską na karcie jednej z ksiąg Thornveiin. W zimowe niebo wpisano postać zabójczyni bogów z sierpem i pękami gwiazd na głowie, na czubkach palców i smudze włosów.

Jak Szarka w wieży Nur Nemruta, pomyślała przelotnie księżniczka, z zakrzywionym mieczem nad głową i odłamkami zwierciadeł, które rozpryskiwały się światłem za jej plecami.

A później kolejno zaczęły się jej przypominać alchemiczne symbole wpisane szybkimi, nerwowymi ruchami w obrysy konstelacji. Jedenaście znaków dla jedenastu bogów zaklętych w metalu. Symbole rozpalały się w jej pamięci jak ogniste smugi. Jedenaście kolejnych transmutacji i biała kobieta na niebie, której imię brzmi Annyonne. Thornveiin wyrysowała je w języku spichrzańskich alchemiczek, aby ktoś zdołał je odczytać na długo po tym, jak przekleństwo bogów pochłonie ją bezpowrotnie.

Jak mogłam być równie ślepa? – zdziwiła się tępo. Jeżeli zwrócisz przeciwko bogu jego własną moc, przypomniała sobie słowa Wężymorda, musi ugiąć się lub umrzeć. Nie ma innego sposobu.

– Jedenaście znaków – powtórzyła szeptem. – Jedenaście, ni mniej, ni więcej.

I ich imiona zapisane ręką Thornveiin w kształtach konstelacji, dodała w myślach. Harfa Org Ondrelssena od Lodów o strunach jasnych od gwiazd. Miecz Bad Bidmone, który nosi na plecach mój brat, z Gwiazdą Zaranną osadzoną w jelcu rękojeści. Kamień Zird Zekruna, czy też nieledwie jego zarys, ciemny pośrodku jesiennego nieba. I na koniec słońce, jedenasty ze znaków, sfera, w którą wpisano całą postać. Słońce. Niebieski ogień, który nie ma żadnego innego imienia w tajemnym języku uścieskich alchemiczek, chociaż w nim właśnie ukryto sekret mocy Kii Krindara.

– Czyżbyś wreszcie zaczynała rozumieć, księżniczko? – Twarz kapłanki była blada jak chusta, a po policzkach znów płynęły łzy.

Księżniczka ocknęła się.

– Czy już nie czas…?

– Ono i tak się urodzi. – Głos Sinoborzanki drżał od tłumionego cierpienia. – Bogowie potrafią zadbać o swoje długi, a to dziecko ofiarowano Mel Mianetowi od Fali za jeden ze znaków, których będziesz potrzebowała. Zatrzymał je tylko w mym łonie, dopóki nie dokończę dzieła.

– Nawet gdybym postanowiła zabawić się w boga – księżniczka potrząsnęła głową – potrzebowałabym znacznie więcej. Ale jak miałabym odnaleźć pośrodku wiecznych śniegów kohortę Org Ondrelssena i odebrać harfę jednemu z widmowych królów, kapłanko?

Lecz nagle znała odpowiedź. Znała ją, choć pytanie nie zdążyło wybrzmieć pod niskimi łukami sklepienia. Moce zbiegają się do siebie niczym kuleczki żywego srebra na kamiennej podłodze, pomyślała, odszukują się i łączą w jedno. Zawsze tak było i tak pozostanie.

– Dostaniesz ją – powiedziała stłumionym głosem kapłanka. Jej tęczówki były szare jak Wewnętrzne Morze w czas jesiennych sztormów. – Nie pytaj, jaka jest cena. Ale dostaniesz je. Miecz i harfę. Reszta zależy od ciebie.

Selveiin nie odrywała spojrzenia od wąskiego prześwitu nieba w szparze opony.

– Nie zrobię tego – odezwała się cicho. – Odgadłam, czym jest harfa Szarki. Ale nie mogę odebrać im znaków. Ani jej, ani Koźlarzowi. Nie teraz. Równie dobrze mogłabym poderżnąć im gardła. Albo gorzej jeszcze. Oddać ich Zird Zekrunowi.

– Oni już nie żyją – rzekła płaskim głosem kapłanka. – Jej śmierć przyobiecano córce doży, gdyż taką cenę naznaczyła za Fletnię Wichrów, a on… Królowie umierają, księżniczko. Sinoborze jest pełne kurhanów, w których złożono kości dawnych bohaterów, lecz nikt już nie pamięta ich imion. A twój brat kroczy niebezpieczną ścieżką i Sorgo nie zdoła go chronić bez końca. Może nawet już teraz…

– O czym ty mówisz? – odwróciła się, czując krew napływającą gwałtownie na policzki.

– Wark zabrał ze sobą wiedźmi war, który wnet wybuchnie płomieniem pośrodku Wewnętrznego Morza. Nikt nie zdoła już tego powstrzymać.

Coś w jej głosie sprawiło, że w komnacie pomroczniało nagle. Selveiin odsunęła kotarę. Zmierzchało. Rybacy wyciągali na brzeg łodzie ciężkie od połowu, a ich kobiety, w spódnicach z niebarwionego samodziału, po dwie, po trzy schodziły od chat po nadmorskich skałkach z wielkimi pustymi koszami na głowach. Troje bosonogich dzieci w przykusych koszulinach ukradło kilka chudych śledzi i umykało przed wygrażającym im pięścią rybakiem; łuski ryb w ich rękach połyskiwały srebrzyście, a słońce wisiało już bardzo nisko nad krawędzią morza i czerwone odblaski rozpryskiwały się szczodrze na falach.

Jedna z kobiet zaczęła nucić z cicha, głosy innych wnet dołączyły do pieśni. Śpiewały o letnim deszczu, który jest jak łzy, i o chłopcu, który przewędrował poprzez siedem bram piekła w poszukiwaniu ukochanej. W każdej z bram zapłacił za przejście odrobiną samego siebie, jednak dziewczyna i tak go nie rozpoznała, ponieważ martwi nie pamiętają żywych.

Selveiin zamrugała. Coś kłuło ją pod powiekami. Ziarenko piasku. Powoli odwróciła się ku kapłance.

– Opowiedz mi – poprosiła łagodnie.

– Będzie uczta. I będzie kielich wysadzany rubinami wielkimi jak gołębie jaja. A także trucizna na dnie kielicha. Podstępny jad, który z wolna wysysa siły i pokona ich oboje. Szarkę i Koźlarza.

– Trucizna? – powtórzyła martwo Selveiin. – Jaka trucizna zdoła pokonać moc Sorgo?

– Pamiętasz legendy o źródle Ilv, o jasnej wodzie, która odwraca przekleństwo i niweczy nieśmiertelne moce? – Kapłanka oblizała spieczone wargi. – Zeszłej jesieni Lelka posłała sługi ścieżką wywieszczoną w majaczeniach wołw. Na Wyspach Hackich zaczerpnęli wody, ale źródło zostało skalane śmiercią żmijów i mocą Zird Zekruna. Potem podarowałyśmy ją Warkowi. Nie chcesz wiedzieć, jak.

Selveiin przymknęła oczy. Przypomniała się jej twarz Koźlarza w owej krótkiej chwili w ogrodach księcia Evorintha, kiedy stali naprzeciw siebie w milczeniu, nie śmiejąc postąpić ni kroku naprzód. Nie jesteśmy dziećmi, które chowają się pod parasolami łopianowych liści, powiedziała wówczas. I nic nie można poradzić.

– Więc wydajecie ich Zird Zekrunowi – powiedziała wreszcie. – Na długą bolesną śmierć albo coś zgoła gorszego. Oboje.

– Taka była istota umowy zawartej z córką skalmierskiego doży, księżniczko.

Nie sądzę, pomyślała z nagłą złością. Krew Iskry nie podda się, jakiekolwiek pakty ułożono w podziemnych komnatach treglańskiego przybytku.

Znów wyjrzała przez okno. U podnóża falochronu kobiety patroszyły ryby na wieczerzę. Siedziały w kucki na płaskich kamieniach, a woda u ich stóp była czerwona od krwi. Stado morskich ptaków, białych mew, rybitw i wydrzyków walczyło o wnętrzności, przywodząc księżniczce na myśl Ptaszniczkę i chmarę gołębi wirującą wokół jej palców.

Chrapliwe, urywane krzyki ptactwa wibrowały w uszach niczym lament płaczek.

Zasunęła kotarę i przywołała położne, trzy staruszki o twarzach pomarszczonych jak korzenie. Na czołach miały piętna łapaczy niewolników, wypalone żelazem. Księżniczka wiedziała, że pochodzą z Czerwienieckich Grodów, a wiele lat temu sprzedano je na służbę żalnickiemu kniaziowi. Nie pamiętała, czy widziała je wcześniej. Cytadela była obszerna i nie brakowało w niej służby.

Na widok kapłanki niewolnice zaczęły mamrotać niechętnie. Selveiin odsunęła się i nalała sobie wystygłego naparu z krwawiennika. Ból w kolanie znów się odezwał, a napój nie przynosił ulgi. Pod belkowaniem pojedyncza ćma zataczała zwichrowane kręgi wokół kaganka. Zmienne cienie padały na rozwieszone na ścianach opony. Na jednej sfora ogarów ścigała białego jednorożca poprzez krzewy haftowane zieloną i srebrną nicią.