Изменить стиль страницы

Podążyła za ruchem jego brody i nieco wyżej, przy samym urwisku, na którym wzniesiono klasztor, dojrzała na tle morza sylwetkę Suchywilka.

Kniaź był w samej koszuli z szarego płótna i skórzanych portkach. Ręce splótł na piersi i gapił się w morze. Takim wzrokiem, że wiedźmą dreszcz targnął.

– Pić nie trza było! – warknął mu zamiast powitania Czarnywilk. – Radzić tu płynęliśmy, a wy co? Ledwie chłopy okręty na brzeg wyciągnęły, gorzałkę żłopać poczęliście jak gołowąs durny. A kniaziowi nie uchodzi.

– Nie wasza rzecz – odpysknął Suchywilk. – Gadałem, że przez sztorm na Przychytrze przewiozę? Tom przewiózł wedle obietnicy! Ale reszta, jakeśmy na brzeg zeszli, moja już fantazja i swoboda. Kto wy niby jesteście, żeby mnie napominać i od pijaństwa odwodzić? Miałem smak pić i ochotę, tom pił! Zachce mi się, znów łeb zamroczę. Moje prawo!

– Et, cudujecie, kniaziu. – Szpakowaty wojownik skrzywił się. – Ja nie ślepy. Co tu dużo gadać, nie tak my sobie to spotkanie umyślili.

– A skąd mnie wiedzieć było? – rozdarł się w odpowiedzi Suchywilk. – Ja sam nie raz sorelek słuchał, jako na skałach wedle brzegu włosy czeszą, wichrowe sevri takoż zdarzało się na burzowym niebie oglądać. I co? I nic! Przecieżem mary na obłoku ścigać nie próbował. Skąd miałem zgadnąć, że się Warkowi łeb od jednej śpiewki zamąci? Toż on kniaź jest! Kniaź sinoborski najwyższy! Wykładacie sobie, żeby się stary Krobak za krwią Iskry po dwakroć obejrzał?

– Krobak był od waszej dziewki cztery tuziny zim starszy i tak podagrą pokręcon, że zwłok opuchły ledwie z łoża podnosił – odparł flegmatycznie Czarnywilk. – A przecie chodziły gadki po Wewnętrznym Morzu, że samą Prządkę w kuchniach dworskich przydybawszy, z zapaski ją obedrzeć próbował. Widno w jego synku takoż krew gorąca, nienasycona…

– To ja mu ją sycić każę! – wrzasnął kniaź. – Ot, powiadają dochtorowie, że nie masz na gorączkę jak krwie upuszczenie. Tedy mu upuszczę, mieczyskiem po żebrach pomacam.

Wiedźma zadygotała i przytuliła się ciaśniej do Czarnywilka.

– Opanujcież się i dziewki nie straszcie – syknął przez zęby Zwajca. – I poniechajcie pogróżek, bo jeno sobie złością wątrobę burzycie. Iście wielka pomyślność a miłość między Zwajcami i Sinoborzem powstanie, jeśli się z Warkiem o waszą córkę powadzicie. Może lepiej od razu łeb mu toporzyskiem utnijcie, większy pożytek będzie.

– A co mnie czynić? – Kniaź chwycił się za włosy. – Mam mu córkę do łoża stręczyć niby nierządnicę?

– Przestańcież desperować – ofuknął go Czarnywilk. – Nic się jeszcze nie przydarzyło. Panna zmęczona, może całą naradę prześpi po bożemu.

– Jużem ludzi dwóch pode drzwiami postawił. Mają przykazane, aby kromie mnie i niewiast nikogo za próg nie puszczać – posępnie rzekł Suchywilk.

– Byleście nad córką własną zapanowali. Bo jak ona choć słowem Warka zachęci, wnet się zacznie sarabanda. – Zwajca wzruszył ramionami. – No, ale to wszystko wasza wina.

– Moja? – Suchywilk rozdziawił gębę ze zdumienia. – Niby czemu moja?

– Boście na zbyt wysoki zydel zadek pchali. Było tyle nie kukać o tej swojej córce z wichrowej sevri zrodzonej i nie chełpić się ponad miarę.

– Chełpić?

– A jakże. Spiwszy się jako wieprz, railiście żalnickiemu książęciu córkę. I pięknie! Jeno co on wam odrzekł, tego człowieczym rozumem rozebrać nie wydoli.

– A czegoście chcieli? – Suchywilk wzburzył się na nowo. – Żeby zaraz pannę dla waszej pewności a wioślarzy uciechy popod masztem wyryćkał? Wtenczas byście zrękowin winszowali?

– Jakie zrękowiny? – żachnął się Czarnywilk. – Może wam się od gorzałki co zwidywało i roiło, ale jam żadnych przysiąg ni obietnic nie słyszał. Zrazu wyście gadali, rzewliwie a długo. Nikt wam nie przerywał, bo wiadomo, że jak się chłop spije, to albo gadać będzie, albo mieczyskiem młócić. Bezpieczniej zasię, jak gębą miele, choćby po próżnicy. Potem Koźlarz wam odrzekł, krótko a dosadnie, że najpierw wojowanie, potem swaty. Słowem, wątpliwa rzecz, czy kiedykolwiek do swatów przyjdzie.

– Bodajby wam ten jęzor niecny oparszywiał! – odparł kniaź z przyciszoną wściekłością. – Wszystko obszydzicie. A co wam się zdawało? Że książę ze mną się siwuchy napije, dziewkę po zadzie klepnie, i tyle ceremonii? Niedoczekanie! Inszy jest między kniaziami porządek i uważanie insze. Tu politycznie trza! Powoluśku i z ceremonią. Posłów zrazu posłać, dary pannie do nóg złożyć, mantele, zausznice, pierścionki…

– Uuuu, pięknie prawicie, kniaziu! – Czarnywilk zacmokał wargami. – Aż mnie ckliwość zdjęła. Jeno nie wiem, kogo przekonać próbujecie, mnie czy siebie. A jak dotąd marny pożytek mamy z waszej sławetnej chytrości. Pono chcieliście Warka cudem omamić i do przyjaźni ku nam przywieść. To się wam setnie udało! Takiej gotowości do przyjaźni nabrał, że nogami jeno przebiera jak kokorzyk na płocie. Ale nie do wojowania z Pomorcami prędki, tylko wzorem koguta rad by waszą dziewkę osiodłać.

Suchywilk począł wyłamywać palce.

– Przecie nie może być, żeby ją próbował żelazem brać! – huknął z nagła. – Hyr poszedłby po całym Wewnętrznym Morzu, jak sinoborski kniaź wiary z gościnności dotrzymuje.

– E tam. – Zwajca odął wargi. – Będą jeszcze Warkowi przyklaskiwać. Padwany będą rzewne śpiewać, że uroda mocarz wielki i jak Warka sparło przemożne miłowanie, ledwie córkę waszą z dala na morzu uwidział. Nawet jeśli wam zięć niedoszły łeb toporem rozłupie, to w pieśni was w capa sprośnego przerobią, co miłowaniu drogę śmiał zastawiać. Pośmiertnie! – sapnął ze złością.

– Tedy co radzicie? Bo na darmo gębą nie kłapiecie?

– Umykać radzę! – krzyknął raźno Czarnywilk. – Umykać chyżo. Jeśli dziewka wciąż słabuje, owinąć w płaszcz i na okręt nieść! Niech nas tam potem Wark albo i Pomorcy na morzu tropią. Niech nawet Zwajców tchórzami obwołają, a co mi tam!

– Wam nic. – Suchywilk znów począł brodę targać. – Jeno mnie na godności kniaziowskiej uszczerbek będzie. Nadto Koźlarz nie przyklaśnie temu pomysłowi. Przecie on tutaj nie tylko na radę zjechał, ale i na stypę po dziadku macierzystym.

– Koźlarz? – spytał z przekąsem Czarnywilk. – Wyście, mości kniaziu, jak kret ślepy. Ale, skoro trzeba, otworzę wam oczy. Chodźcie za mną! – Szarpnął go za rękaw.

– Dokąd? – Kniaź próbował się opierać, choć bez przekonania.

– Chodźcie, chodźcie, nie mruczcie. – Pociągnął go mocniej. – A ty, panna, z nami. – Uchwycił za rękę wiedźmę, która stała, niezdecydowana. – Jeno po cichońku.

Poprowadził ich stromą ścieżką na samą górę urwiska, aż do wyrwy w klasztornym murze. Tam przystanął i nasłuchiwał przez chwilę. Gdy wiedźma nastawiła uszu, dobiegły ją odległe brzęknięcia żelaza. Suchywilk widać również je posłyszał, bo poruszył się niespokojnie.

– Gdzież nas wleczecie? – wyszeptał, niezadowolony.

Czarnywilk gestem nakazał mu milczenie. Stąpając ostrożnie po kamieniach, ruszył przez wysokie suche trawy, które porastały podnóże murów i zewnętrzny dziedziniec. Wiedźmę owionęła przemożna woń piołunu i macierzanki, kiedy pomiędzy obłamami głazów wspinali się do północnej wieży. Z potężnego niegdyś bastionu została zaledwie skorupa, wypalona i porośnięta zżółkłą trawą. Wzdrygnęła się. Niemal widziała na dziedzińcu ciała wymordowanych mnichów. To miejsce ją przerażało. Zakręciło jej się w głowie, kiedy podniosła wzrok na zębaty krenelaż, wieńczący resztki muru. Wydał się jej podobny do grzbietu żmija, który zasnął na chwilę na wygrzanych skałach i zamienił się w kamień.

– Dokąd? – Czarnywilk ucapił ją i przyciągnął do siebie. – Stąd panna popatrz.

Ocknęła się. Stała w załomie za ogromną przyporą, przyciśnięta bokiem do zimnych kamieni. Od razu rozpoznała jednak szczęk mieczy. Ktoś walczył na wewnętrznym dziedzińcu. Obok niej Suchywilk oddychał spazmatycznie, oczy miał ponad jej głową wbite w walczących. Wiedźma jednak była zbyt niska, mur zasłaniał widok. Wychyliła się ostrożnie.

Sorgo zabłysnął w porannym słońcu i Koźlarz sparował cios potężnego szarszuna i odrzucił Warka na dwa kroki. Sinoborski kniaź miał włosy pozlepiane od potu, koszulę porwaną, pobrudzoną krwią i ziemią. Zebrał się w sobie, zawinął młynka. Koźlarz uskoczył, lecz potknął się na kamieniu. Podobnie jak Wark, nie wdział kolczugi, głowę też miał odkrytą. Przetoczył się po kamieniach.