Изменить стиль страницы

– Ilu ich jest, tych złych ludzi? – zbójca bez miłosierdzia uciął wyrzekania, ale odsunął nieco ostrze.

Chłopina zacukał się nieco i zaczął mozolnie rachować na palcach.

– Dziewięciu w izbie pije – oznajmił wreszcie. – Czterech z rana do gospody skoczyło po gorzałkę, lecz pewnie rychło wrócą.

Zbójca pokiwał głową i schował sztylet.

– A konie gdzie trzymają? – zagadnął.

– Skądże mnie wiedzieć, biednemu? – Gospodarz głośno przełknął ślinę. – Pewnie wedle starego młyna, alem nie pytał.

– Dobrze więc. – Twardokęsek odwrócił się.

Chciał wynijść ze stodółki, ale chłopek wczepił się w połę jego kożucha.

– Pomiłujcie, panie kupiec – zaskomlał. – Ja mam dziatki małe, niewiasta przy nadziei. Nie drażnijcie ich, panie, oni ludzie zbrojne i do gniewu prędkie. Zaraz wam na stryszku posłanie naszykuję, świeżą słomą wymoszczę. Aby do izby nie idźcie. Bo oni tam od rana siwuchę piją…

– Precz, chamie! – Zbójca szarpnął się mocno. – Konie wycieraj.

Wyszedł na majdan i przymrużonymi oczami popatrzył ku chałupie, a potem ukradkiem przywołał starego szlachcica z Nieradzicowej czeladki.

– Pleskota – rzekł, niby to poprawiając płachtę na wozie – weźmiesz swoich ludzi i wyskoczysz na ścieżkę ku gospodzie. Jeno tak, aby was z izby nie widziano.

Szlachcic zrozumiał od razu.

– Wielu? – zapytał chrapliwie.

– Tamten – machnął ku szopce, w której wciąż siedział gospodarz – powiada, że czterech, ale skądże mnie wiedzieć, czy prawdę gada?

– Kurwi syn – sapnął Pleskota. – Dajcie mi go krzynkę nożem popróbować, wnet prawdę powie.

– Czasu nie ma.

– A mały? – Szlachcic spojrzał niespokojnie ku Nieradzicowi, który dźwigał przez majdan pałąk z wiadrami.

– Przy koniach każcie mu zostać. Lepiej go z dala trzymać, jak się tam w chałupie na dobre zacznie.

– Sami w izbie uradzicie?

– Cobyśmy mieli nie uradzić? – Zbójca uśmiechnął się po wilczemu i błysnął spod wąsów zębami. – Jeno nie zwlekajcie. Niebawem się spostrzegą.

Pleskota skinął głową i powoli poprowadził parę koni ku stajence. Jego krewniacy, którzy pozornie bez celu kręcili się po majdanie, nagle znaleźli się tuż koło niego.

Twardokęsek potoczył wzrokiem po wozach, ustawionych w zgrabne półkole, i z twarzy kamratów wyczytał, że spostrzegli już jego niepokój. Udał, że poprawia oburącz kaptur, i przycisnął do czoła osiem palców. Cherchel odpowiedział uśmiechem i poprawił na głowie czapeczkę z sokolim piórkiem. Chąśnik odchylił lekko połę płaszcza z brunatnego pomorckiego płótna i poklepał znacząco głowicę krótkiego miecza. Inni zdawali się nie zwracać na niego uwagi, ale ich ruchy nagle spowolniały.

– Jak tam? – spytał, przekrzykując wycie wichru ponad polaną. – Wozy opatrzone?

– Ano zda mi się, że tak – odparł spokojnie Lusztyk.

Zbójca widział, że jego pięści na przemian kurczą się i otwierają.

– Do izby chodźmy, nim nam kuśki do gaci przymarzną! – rzucił Twardokęsek.

Ktoś obok zaśmiał się niepewnie. Osacznik przytupywał w miejscu i zabijał ręce. W oczach miał lęk.

– Hejże, gospodarzu! – ryknął Twardokęsek. – Nazbyt nas długo na mrozie trzymasz. Do izby prowadź, a chyżo!

– Gorzałki bym się napił – burknął w sionce Wekiera.

– A ty byś jeno pił i na piecu leżał! – Cherchel walnął go w plecy, aż zadudniło, i roześmiał się donośnie.

– I dziewki dupczył! – zarechotał ktoś z tyłu, chyba Osacznik.

Zbójca napięty już jak rzemień i sprężony do skoku, nawet się nie obejrzał.

Izba była niska i ciemna. Chłopi widać dzielili ją po sprawiedliwości z inwentarzem, bo ledwie zbójcy przeszli przez próg, z żerdki nad drzwiami rozległo się niespokojnie kurze gdakanie. Gdzieś w rogu coś zapłakało. Zbójca podniósł oczy i dojrzał na piecu jasne czupryny czworga drobiazgu; dzieci przypatrywały im się szeroko rozwartymi oczami, skulone pod końską derką. Przy palenisku z klęczek podniosła się krępa, gruba chłopka w rozchełstanym gieźle.

Przy stole na krzyżakach, naprzeciw paleniska, siedziało ośmiu drabów, wszyscy w skórzanych kubrakach i bardzo porządnych butach, co Twardokęsek od razu dostrzegł, bo dwóch z nich trzymało nogi na blacie, pomiędzy misami z resztkami zakrzepłego bigosu i ogryzionymi kośćmi.

– No, coście tak, panowie kupcy, na podwórzu zwlekali? – zagaił drwiąco jeden z nich, żylasty czarnowłosy chłop o twarzy oszpeconej paskudnym cięciem przez czoło. – Jużem zaczął się lękać, że Wam nasza kompania niemiła.

Zbójca odchrząknął. Ale zanim otworzył usta, gospodarz przepchnął się pospiesznie między kamratami do przodu.

– Ależ prosim w gościnę, pięknie prosim – zapiszczał cienkim ze strachu głosem. – Niewiasta strawę zagrzeje, boście pewnie zdrożone.

Gospodyni cofnęła się o krok, na darmo usiłując zebrać na obfitych piersiach poszarpaną koszulę. Draby zarechotały, a najbliższy klepnął ją w tyłek, aż podskoczyła jak zając.

– Nie leń się, niewiasto, skoro małżonek proszą – poradził jej dobrotliwie. – A wy, kupce, co się tak w mroku czaicie? Do ognia chodźcie. Miejsca ci tutaj dostatek.

Nie była to jednak prawda, szczególnie że żaden z drabów nie poruszył się nawet i nie ścieśnił na ławie.

– Na skrzyni można siadać, a ja zaraz snopki z komórki przywlokę i płótnem zaścielę – zaoferowała się niewiasta.

Kiedy poruszyła się żywiej przy ogniu, zbójca zobaczył, że twarz ma posiniaczoną i opuchniętą od bicia. Na gieźle znać było brunatne smugi krwi.

– Gdzie leziesz, kobieto? – Chłop przyskoczył do niej i na powrót popchnął do paleniska. – Strawę warz, ja nagotuję siedzisko. – Wyprysnął z izby, jakby go gonił tuzin czartów.

Zbójca wciąż zwlekał. Nie umiał zgadnąć, na kogo się napatoczyli. Mężczyźni w izbie na pewno nie byli Pomorcami, nie nosili też barwy starościńskich pachołków. Wprawdzie jeden podszedł do okna, otwarł na dwa palce okiennicę i przez wąską szczelinę łakomie spoglądał na wozy pełne towaru. Coś jednak zbójcy mówiło, że nie są to zwyczajni grasanci.

– Nie uchodzi kupcom na klepisku z psami siedzieć – odezwał się znowu ten czarnowłosy, żylasty.

Reszta tylko gapiła się, nic nie mówiąc i czekając sposobności do zaczepki.

– My chudopachołki – przemówił uniżenie zbójca rozumiejąc, że nie da się w nieskończoność przewlekać milczenia. – Wozy dla mości Wołkycza prowadzamy ze Spichrzy w skalmierską stronę. Kudy nam do jaśnie panów? Ot, przycupniem sobie w kącie, cichutko, nikomu nie wadząc.

– Musieliście straszliwie pobłądzić, kupce – zadrwił żylasty, a Twardokęsek był coraz pewniejszy, że właśnie on przewodzi pozostałym. – Bo tutaj pustkowie. Szlak do Skalmierza górą idzie, dobre dwa dni stąd.

– Mieliśmy przewodnika – wyjaśnił Cherchel, przesuwając się nieznacznie naprzód. Kciuki założył za pas z żelaznych klamer; miał w nim ukryty dobry tuzin krótkich noży, którymi z wielką wprawą ciskał – ale trzy dni temu zemknął, gadzina. A drogiśmy nieznakomi, musieliśmy w zawiei ze szlaku zjechać.

– Dziwne wozy macie – powiedział ten przy oknie. – Chyba nie nasze.

Gospodyni zagrzechotała misami przy palenisku.

– Polewka zagrzana – rzekła, oglądając się trwożliwie na drabów. – Jeno misek dla wszystkich zbraknie.

– Nie szkodzi – oznajmił jowialnie żylasty. – Panowie kupce ludek pokorny, choćby z psiej miski grzecznie wychłepczą.

Osacznik sapnął ze złością i zaszurał nogami po klepisku. Lusztyk go w porę ucapił za ramię. W tejże chwili do izby wpadł chłopek, taszcząc dwa pokaźne snopki.

– Zaraz naszykuję – gadał, rozkładając słomę pod ścianą, w dobrej odległości od ławy, przy której biesiadowali zbrojni. – Jaśnie panowie odpoczną, ciepłej strawy pojedzą, wnet im się humory poprawią.

– Nie od jej polewki. – Drab przy oknie skrzywił się szyderczo, a niewiasta aż się skuliła przy ogniu. – Musiała, ścierwo, trutki jakiejś dosypać, bo wciąż mnie w żywocie pali – dodał tonem wyjaśnienia, kierując się do wyjścia. – A ty się, gamratko, nie gap. – Pogroził kobiecie pięścią.