Niestety, z tej odmiany musiało się bidulce w kołowatej głowie do reszty pomieszać, myślał zgryźliwie zbójca, bo nagle straszliwie wyporządniała. Odziej niewiastę w cnotliwy przyodziewek, dodał, patrząc smętnie na jej ciasno ściągnięte poły koszuli, a uroi się jej, że i sama cnotliwa. Niepotrzebnie ją Zwajcy psuli. Dobrze, jak każdy zna swoje miejsce, pomyślał ze złością, kiedy Czarnywilk pochylił się ku niewiastce w błękitnej sukni i powiedział ze śmiechem coś, od czego cała pokraśniała. Dla nich to jeno zabawa, a ona, durna, zhardzieje, przywyknie, że ją za normalną niewiastę mają i o ostrożności przepomni. Potem Zwajcy precz pójdą, a ta się będzie szatkami chełpić, ludziom w oczy patrzeć niczym uczciwa niewiasta. Aż ją na koniec gdzie wieśniacy ukamienują popod płotem.
Najgorsze, że wiedźma na skroś zapomniała o wszystkim, co się zdarzyło w ogrodach cytadeli. Zbójca próbował ją zagadnąć o przepowiednię Nur Nemruta, o zamysły bogów i los Szarki, który, jak wieszczyła, spleciono z losem Zarzyczki, lecz nic nie potrafił z niej wydobyć.
Nie z braku chęci, bo wiedźma słuchała bardzo gorliwie i naprawdę usiłowała sobie przypomnieć. Tyle, że nic z tego nie było: kuliła się pod jego pytającym wzrokiem, usta wykrzywiała w podkówkę, aż na koniec nieodmiennie wybuchała łkaniem. Żadne z nich nie potrafiło nic poradzić – on, bo rozumiał, że gdzieś w głębi jej skołatanego umysłu kryje się wyjaśnienie szaleństwa, które gna ich poprzez Krainy Wewnętrznego Morza niczym wicher plewy, ona, ponieważ ze wszech sił starała się go ukontentować. Na darmo.
Jednakże oswoiła się ze Zwajcami, kiedy zaś spoglądała ku Suchywilkowi, jej twarz przybierała wyraz dziecinnej ufności. Czarnywilk, który, jak się okazało, spłodził pięciu synów i żadnej dziewki, odgrażał się, że po dobroci czy nie, zabierze ją na Wyspy Zwajeckie i za synową wyswata. Na razie opowiadał jej barwnie o przymiotach Wewnętrznego Morza, a w szczególności zwajeckich wojowników. Słowem, nęcił ją wszelkim sposobem, co się nieodmiennie kończyło pieprznymi żartami, po których wiedźma czerwieniała i biegła precz od ogniska. Nawet żalnicki książę nie boczył się na nią i bardzo grzecznie opowiadał o latach spędzonych między południowymi plemionami. Wszystko to pospołu złościło zbójcę niezmiernie i cniło mu się do Gór Żmijowych i dawnych czasów.
Jedynie zwierzołak nie odmienił umysłu. Wręcz przeciwnie: od czasu wspólnej wędrówki przez Spichrze darzył zbójcę osobliwym przywiązaniem i z lubością się koło niego kręcił. A trzeba rzec, że Twardokęsek najchętniej odpędziłby bestię solidnym kopniakiem, ale się lękał. Nie wiedzieć, co się bydlęciu we łbie roi, myślał, kiedy nieoczekiwanie wyczuwał w posłaniu obmierzły, mruczący kształt i czuł na twarzy szorstki jęzor. Może ta przychylność nic innego, jeno kaprys, co się rychło odmieni. Trza przeczekać…
Wśród owych rozmyślań komar uciął go w kark nad wyraz dotkliwie. Twardokęsek zaklął paskudnie, rozgniatając opite krwią plugastwo. Zmarniejemy w tym mokradle, pomyślał, rozglądając się po bokach, ni kosteczka z nas nie zostanie. Zapuścili się bowiem wcale daleko w Mechszycową Glibiel i okolica była paskudna. Pnie drzew pokrywała szarawa, parszywa pleśń, z gałęzi zwieszały się chorągwie brunatnych porostów. Pod butami niemiło plaskało błoto, w co głębszych rowach i wyrwach po zwalonych drzewach połyskiwała zielonkawa, cuchnąca woda.
– Co za czasy nastały! – wybuchł zbójca. – Zamiast we stołpie siedzieć, książęta wałęsają się po moczarze jako żaby. Rebelianci łupią kupców na gościńcu, ani im w głowie kniaziowskie wojsko gromić. Podstarości rzezimieszków luzem puszczają, zamiast ich w wieżę wtrącać. Nawet zbójcy, psiakrew, nie są dłużej zwyczajni zbójcy, ale patryoci! Co za parszywe czasy! Ni porządku żadnego, ni ładu!
Szarka roześmiała się. Ostrożnie prowadziła skrzydłonia między zbutwiałymi pieńkami i karłowatą chrzęślą. Zwierz burzył się i donośnymi wizgami protestował przeciwko dalszej włóczędze przez błota. Twardokęsek podzielał jego opory.
– Nie śmiejcie się! – ofuknął Szarkę. – Powiadam wam, wszystko tu na opak. Dawnom wiedział, że całe żalnickie władztwo jedno kurewstwo i niecnota, alem nie sądził, że do reszty! Po co my się w to trzęsawisko smrodliwe pchamy? Dla jednania sprzymierzeńców przeciwko Wężymordowi? Tośmy zaiste osobliwą drogę wybrali! Słyszeliście, co Bogoria gadał o Jastrzębcu. Z nim pociągnięcie przeciwko Pomorcom? Z książątkiem, co kupców na gościńcu morduje? To ja wam pięknie dziękuję i nazad się wracam. Jam nie głupi – pokiwał ku niej sękatym paluchem – o, nie. I mnie Zird Zekrun nic złego nie uczynił!
– A skąd ci, Twardokęsek, podobna rzecz we łbie postała? – chłodno spytała Szarka. – O wyprawie przeciwko Zird Zekrunowi?
Zbójca stropił się odrobinę.
– Wszyscy o tym gadają – odparł po chwili namysłu. – Nawet Servenedyjki. I bez przyczyny nie prześladowałby was Zird Zekrun z równą zajadłością.
– Breszesz, zbójco, jak głupi – fuknęła. Twardokęskowi zdało się, że plecy żalnickiego wygnańca drgnęły nieznacznie. Dobrze ci tak, pomyślał mściwie, ty kurwi synu książęcy. Coś sobie umyślił? Że jak dziewka we Spichrzy zwaliła wieżę boga, tedy niechybnie przyniesie ci na misie głowę Zird Zekruna? Niedoczekanie. Nie nasza rzecz, jak się ta cała Jastrzębcowa rebelia okończy. Tutaj się pewnie niejedna bajka szlachetkom we łbach roi, jak je ciemnym piwskiem otumania. A na koniec najwyżej im te głowy zamroczone ponadziewają na koły palisady przed Wężymordową cytadelą. Ich łby, ich sprawa. Mnie obojętne, kto zasiądzie na żalnickim tronie. Bo tak czy inaczej nie wróci się, co pierwej bywało. Choćby książątko zdołało na koniec zakatrupić Wężymorda, nawet to nie pomoże. Nic nie pomoże.
Popatrzył na kapłana Bad Bidmone, który z wysiłkiem ciągnął jucznego konia. Ano, pomyślał zbójca, knujcie sobie, spiskujcie do woli. Obnoście swoje pohańbienie na poranionych mordach, przyzywajcie waszą boginię i pokutę czyńcie. Tyle że ona za daleko odbieżała, by się trapić waszymi modłami. Jeśli jeszcze żywię.
Pojął, jakie bluźnierstwo wypowiedział, i aż mu tchu w piersiach zabrakło ze strachu. Noga zbójcy się omsknęła po wilgotnej gałęzi, prawie w błoto upadł i aż nad samą cuchnącą mazią uchwycił za potężną hubę. Coś mu w grzbiecie chrupnęło, ale wydźwignął się z powrotem.
– Co ci, Twardokęsek? – zatroszczyła się zgryźliwie Szarka. – Sprawiłam ci zawód? Takeś się zapalił do walki z Zird Zekrunem?
– Uchowaj bóg! – Zbójca nakreślił w powietrzu znak odpędzający urok tak pospiesznie, że wiedźma zachichotała cienko. – O Bad Bidmone dumałem. O tym, że zdałoby się ją zrazu Żalnikom przywrócić. Pewnie się potem sama porachuje z Zird Zekrunem. Jak wam się widzi?
– Skądże mnie wiedzieć? – uniosła brwi.
– Jesteście dri deonemem – przypomniał z wyrzutem zbójca. – Powinniście rozumieć, jakim sposobem bogowie odchodzą i powracają. Nadto mówiła mi wiedźma, czegoście dokazali w wieży. Pono posłaliście jadziołka w głąb zwierciadeł.
– Wiedźma jęzor ma długi okrutnie – skrzywiła się Szarka. – Zaś co do Nur Nemruta… To są rzeczy mętne, Twardokęsek. Strach o nich głośno gadać, straszniej jeszcze rozumieć.
Twardokęsek przyoblekł twarz w wyraz skupienia i pokiwał głową. Po prawdzie wcale nie pojmował, o czym Szarka mówi, ale pochlebiało mu niezmiernie, że w ogóle z nim gada. Bo spostrzegł, że wcale nie jest chętna do pogawędki, jak inny z kompanów zagadnie. No, słuszna rzecz, pomyślał z dumą, toć my są kompany, co z niejednej opresji pospołu skórę unosili. Z kim niby miałaby mówić? Z tym żalnickim hołyszem?
– Niepodobieństwo, aby zwierz, choćby najbardziej plugawy, boga poturbował – odezwał się karzeł.
– Byliście ze mną w wieży – Szarka rzuciła mu kosę spojrzenie. – Własnym oczom nie dowierzacie?
– Sam nie wiem – niziołek z rozmachem kopnął omszały pieniek, mocno szarpiąc wodzami, co jego kobyłka, zniosła w pogodzie ducha. – Może się nam to wszystko tylko zwidziało? Może nas bóg omamił?