Upiorne brzemię położyłam na podłodze, przydepnęłam nogą i wyglądając przez tylną szybę, zaczęłam zbierać myśli. Co, na litość boską, zdołało mi się przytrafić i co ja w ogóle robię? Miałam się pozbyć tej torby i dostarczyć Mikołajowi wiadomość o niej, tymczasem jadę autobusem na lotnisko, razem z bagażem, od którego w żaden sposób nie umiem się odczepić, samochód na parkingu, a za mną zapewne podąża pogoń…

Przekonanie o pogoni zakwitło we mnie na widok narożnika brezentowej płachty. Skąd płachta Mikołaja u obcego faceta…? Nie bardzo on chyba obcy, skoro przymierzył się do zrabowania lej piekielnej torby, a przymierzył się, gwarantowana sprawa. Wszyscy trzej stanowili szajkę i pod pozorem awantury chcieli zdobyć przedmiot.

Zdenerwowałam się nieco. Jeśli bodaj połowa moich przypuszczeń była słuszna, nie miałam prawa dopuścić, żeby ta torba wpadła w ręce postronnej osoby. Czyhali na nią chyba, bo inaczej skąd płachta…?

Za autobusem nie jechał żaden podejrzany pojazd, co udało mi się stwierdzić, bo szyba była wyjątkowo mało brudna. Gdzieś powinnam wysiąść, najlepiej przy Racławickiej, tam jest postój taksówek. Wrócę na Centralny, wsiądę do samochodu… Nie, źle, przedtem należałoby pozbyć się torby, a może nawet zmienić wygląd zewnętrzny. Czyli zaczepić po drodze o własny dom. Gdybym była na miejscu napastników i gdyby mi zależało na tej rzeczy… Co on tam wepchnął…? Czatowałabym na wszystkich kolejnych przystankach patrząc, czy ta baba z torbą nie wysiądzie. Za autobusem nie jedzie nic, ale może jechać przed autobusem…

Wygrzebałam ciężar spod nóg i przepchnęłam się do przodu.

Pomyślałam, że jeszcze mi tylko kontrolera brakuje, biletu oczywiście nie miałam i jechałam na gapę. Boże, co za kraj…! W żadnym zachodnim nic takiego nie byłoby możliwe, po pierwsze – boksy bagażowe byłyby normalnie czynne, po drugie – do autobusu bez biletu w żaden sposób bym nie wsiadła… W razie czego postanowiłam zapłacić karę bez protestu, upierając się, że dowodu osobistego przy sobie nie mam. Dotarłam aż do przedniej szyby i pilnie zaczęłam wpatrywać się w jezdnię przed nami.

– Cześć, kochana! – powiedział ktoś za mną. – Nie jestem pewna, ale możliwe, że z nieba mi spadasz!

Obejrzałam się. Za mną stała moja była teściowa, matka mojego drugiego męża. Lubiłam ją. Lubiłam, to za mało powiedziane, przez nią w ogóle wyszłam za niego.

– Cześć! – ucieszyłam się. – Możliwe, że to ty mi z nieba spadasz! Co się stało, że jedziesz autobusem?

– Słuchaj – powiedziała teściowa gorączkowo, nie zwracając uwagi na moje słowa. – Masz chwilę czasu? Powiedzmy, do jutra?

Nie byłam pewna, czy to, co mam, można określić chwilą czasu, ale ona i tak nie czekała na odpowiedź.

– Leć za mnie do Kopenhagi! – zażądała, przyciszając głos. – Samolot jest za pół godziny. Masz przy sobie paszport? – zaniepokoiła się nagle.

Zgłupiałam do tego stopnia, że wyjęłam kosmetyczkę z kieszeni i sprawdziłam. Miałam.

– No widzisz! – powiedziała z ulgą. – A ja nie. Zostawiłam cały portfel i to nie w domu, a u jednej facetki, która, nie ma telefonu i właśnie wyjechała do jakiegoś zadupia. Dlatego nie mam także pieniędzy na taksówkę i tym autobusem jadę na gapę. Bilet na samolot mam, ponieważ odebrałam go wcześniej i właśnie kiedy teraz chciałam go schować, stwierdziłam brak portfela. Wiem, że wyjmowałam go z torby u niej, dzisiaj po południu. Więc leć ty. Nazywamy się jednakowo, nie trzeba nawet nic zmieniać.

Zrobiło mi się gorąco. Błyskawicznie pomyślałam, że ona ma rację. Noszę nazwisko po jej synu, a na imię mam tak samo jak ona. Daty urodzenia i nazwiska panieńskiego nikt na bilecie lotniczym nie umieszcza. Jeśli jeszcze mam przy sobie pieniądze…

Sprawdziłam pośpiesznie. Plastikowe okładki z małym kartonikiem w środku tkwiły w kosmetyczce. Dużo tam tego nie było, ale przy odrobinie uporu na tydzień mogło wystarczyć, a filia den Danske Bank znajduje się na Kastrupie… Dla mnie zaś było to wyjście wręcz znakomite!

– Dobrze – powiedziałam, czując się nieco ogłuszona. -Tylko po pierwsze, pożyczę ci pieniędzy na taksówkę z powrotem…

– Gówno – przerwała teściowa nieżyczliwie. – Mafią jechała nie będę!

– No to potem – zgodziłam się. – Do Racławickiej autobusem, a dalej taksówką, bo w tym autobusie w końcu cię złapią. Po drugie, odbierzesz mój samochód z parkingu za dworcem Centralnym, szary golf i musisz się postarzyć, albo co. I ubrać na czerwono.

– Zwariowałaś? – zgorszyła się teściowa. – Nie mam nic czerwonego!

– No to jakkolwiek, byle inaczej niż ja teraz. I różnicę wieku musisz zrobić.

– Myślisz, że ta, co jest, nie wystarczy?

– Nie. Szczególnie w nogach…

Moja teściowa wyglądała do obrzydliwości młodo i chodziła w szpilkach, dokładnie tak samo, jak ja. Żadna stara baba nie nosi takiego obuwia i nie porusza się w nim tak, jakby zaczęła od dnia urodzenia. Ponadto była wariatką bezkonkurencyjną, co między innymi stało się przyczyną mojego rozwodu. Po dwóch latach mój mąż stwierdził, że jedna wariatka wystarczy mu w zupełności i druga stanowi niepożądany nadmiar, przeżywszy młodość przy boku matki, żonę chciałby mieć normalną. Obie z teściową rozumiałyśmy się doskonale.

– Po trzecie – powiedziałam dość rozpaczliwie. – Musisz zabrać moją torbę. Ostrzegam cię, że jest ciężka. Do Kopenhagi nie wezmę jej za żadne skarby świata!

– Bo co tam jest? – zainteresowała się teściowa.

– Nie mam pojęcia. Przypuszczam, że coś trefnego.

– Bardzo dobrze, ty za to weźmiesz moje bagaże, bo właściwie bagaże są ważne, a nie ja.

Zreflektowałam się nagle. Ogólnie biorąc, coś mi tu nie grało.

– Zaraz, nazwisko nazwiskiem, ale po co ty tam w ogóle lecisz? I, czekaj, chwileczkę, dlaczego jedziesz na lotnisko, skoro nie masz paszportu?! Przecież cud nie nastąpi…?!

– A otóż właśnie tak! – odparta teściowa z triumfem. -Szczerze mówiąc, jechałam, licząc na cud, i proszę bardzo, jest cud! Bez cudu, pomyślałam, że uda mi się wtrynić te rzeczy stewardesie, kapitanowi, w ogóle załodze, a Kajtuś tam odbierze albo co, ale zastąpienie mnie przez ciebie podoba mi się bardziej.

– Mogę tam za ciebie załatwić…?

– Oczywiście! Wiozę do Alicji grafiki Kajtusia. On tam jest, robi małą wystawkę, oprawiali mu tu, spóźnili się i obiecałam, że przywiozę, bo i tak zamierzałam pojechać, tyle że za tydzień. No więc ty zawieziesz, żadna różnica. Pieniądze ci zwrócę, a przenocujesz u Alicji.

– Powrotny ten bilet?

– Jasne. I nie ma tłoku, okres turystyczny dawno się skończył. Zabukować się możesz nawet na jutro.

W tym całym galimatiasie udało mi się pomyśleć, że zwalam jej na głowę coś, co może się okazać niebezpieczne. Powinnam ją uprzedzić. Autobus przejechał już 17-go Stycznia.

– Obie książeczki czekowe też zostały w tym portfelu -powiadomiła mnie teściowa melancholijnie. – Aż do pojutrza jestem załatwiona. Ta facetka wraca jutro. Wieczorem.

– Czekaj – przerwałam jej z zakłopotaniem. – Nie wiem, jak ci to powiedzieć, ale nie jest wykluczone, że na mnie i na tę torbę czatują jakieś tajemnicze bandziory. Osobiście mi zależy, żeby tego nie dopadli, więc może nie wysiadaj z tego autobusu wcale.

– Wyrzucą mnie.

– No to przesiądź się jakoś nieznacznie…

Autobus skręcił i hamował, sięgnęłam pod nogi i podniosłam torbę. Zrobiła się jeszcze cięższa. Spojrzałam na nią i wszelkie słowa zamarły mi na ustach.

Ludzie wysiadali, teściowa wysiadła również z obiema walizkami. Odwróciłam torbę, przyjrzałam się jej. Albo mi się mieniło w oczach, albo wcale to nic była torba Mikołaja. Zielona, gruba, foliowa, owszem, ale na jednej stronie miała biały element dekoracyjny w postaci kuli ziemskiej i jakichś zygzaków. Torba Mikołaja była gładka z obu stron. Zrobiło mi się jakby słabo. Chryste Panie, ukradłam torbę tym facetom…!!!

Kierowca wychylił się ze swojego miejsca i patrzył na mnie. Wysiadłam, bo nie dość, że jadę bez biletu, to jeszcze mam nie chcieć wysiąść. Milczałam, obarczona upiornym ciężarem.