Dłużej szłam po schodach, niż jechałam. Już od drugiego piętra moja torebka zaczęła zmieniać wagę, na trzecim przeistoczyła się w ciężar nie do udźwignięcia, co, u Boga ojca,. miałam w niej takiego…? W dodatku zauważyłam, że pasek się przerywa, trzymała go jedna nitka, nawet nie mogłam założyć draństwa na ramię. Dotarłam do jego drzwi prawie uduszona na śmierć i niezdolna do żadnych urągliwych gestów w stosunku do baby z przeciwka. Rzecz jasna, oko na szypułce przełaziło jej przez wizjer.

– O co chodzi? -spytałam od razu, wrogo i nieżyczliwie.

– Mam kłopoty z kręgosłupem – odparł na to uprzejmie. Nie skomentowałam informacji i nie pytałam, skąd mu się to wzięło, za to odgadłam, w jakim celu mnie wezwał. Musiało mu być potrzebne coś na zewnątrz, a widocznie nie mógł wyjść. Pewnie, te schody, świetna kuracja na kręgosłup… Milczałam, czekając, aż sam mi wszystko powie.

– Bez względu na inne twoje cechy, wiem, że można mieć do ciebie zaufanie – oznajmił. – Jak wiesz, sprawdzałem to wielokrotnie. Muszę cię prosić, żebyś wzięła ode mnie paczkę, zaniosła ją na dworzec Centralny i schowała w przechowalni bagażu. Tam są boksy bagażowe. I dostarczyła mi kluczyk, nie wcześniej niż za dwie godziny. To wszystko. Wybacz, że cię obciążam, ale sama twierdzisz, że cierpimy za swoje zalety. Ty, w tym wypadku, za lojalność.

Ciemno mi się w oczach zrobiło i przez chwilę zajęta byłam zgrzytaniem zębami. Oszalał chyba, żeby w tej sytuacji przypominać akurat to, o co wybuchały pomiędzy nami niegdyś najpotężniejsze awantury. Sprawdzał moją lojalność… A pewnie, że sprawdzał, jeszcze jak sprawdzał! Obrażał mnie śmiertelnie, wywołując przy okazji eksplozje moich emocji. Zwariował chyba do reszty, ten kręgosłup rzucił mu się na umysł… Przez moment miałam ochotę zaproponować mu mściwie, żeby się wypchał trocinami, drobno tłuczonym kryształem albo, nowocześnie, tworzywem sztucznym, zawrócić i wyjść. Tajemnicza siła powstrzymała mnie przed tym.

– I oczywiście, milczeć na ten temat jak głaz, studnia i mogiła? – powiedziałam zgryźliwie.

– O ile studnia milczy – zwrócił mi uwagę, pouczająco i z naganą. – W studni jest echo. Gdyby nie trzeba było milczeć, mógłby to zrobić ktokolwiek.

Panie, zmiłuj się… Wszystko we mnie stawiło opór. Skoro jestem takie cudo, trzeba mnie było docenić wcześniej, a nie traktować jak przedmiot średnio użyteczny, a za to bardzo kłopotliwy. Liczne dziwy okazały się cenniejsze ode mnie, niech teraz te dziwy latają z bagażami po dworcach. Prawie zawału przez niego dostałam i ciężkiej nerwicy, dziesięć lat mi przybyło przez tydzień, nienawidzę go z całej siły i życzę mu jak najgorzej, a w dodatku jestem pewna, że z tą paczką to jest głupie zawracanie głowy. Obsesjonista i megaloman, ciągle mu się wydaje, że wszechświat czyha na jego tajemnice, kataklizm nastąpi, jeśli wyjdą na jaw i ja teraz w tym kretyństwie mam brać udział! Bo nagle się okazało, że ja jedna w całej galaktyce zasługuję na zaufanie, rychło w czas zauważył…!

Co prawda fakt, że domagając się pomocy, nie przy pochlebiał się i nie podlizywał, może nawet i dobrze o nim świadczył, ale nie w moich oczach. Przypomniałam sobie, ile razy narwał się na starannie wybierane osoby, rzekomo pewne i godne zaufania bardziej ode mnie i jadowita satysfakcja odrobinę złagodziła te uczucia we mnie. Równocześnie jakieś coś, obrzydliwe i uparte, nie pozwoliło mi odmówić.

– Gdzie to jest? – warknęłam.

– Tutaj.

Sięgnęłam po dużą, grubą, foliową torbę i ręka mi opadła.

– Na litość boską, coś ty tam wepchnął, platynę?! To waży sto kilo!

– Tylko sześć i pół. Są to rezultaty moich dociekań w kwestii, która ciebie również interesuje. Z pewnych względów nic mogę trzymać tego w domu. Nie musisz przecież wchodzić z tym na górę. A rzecz dotyczy… Zdaje się, że na imię mu Paweł?

W jednym błysku olśnienia zrozumiałam, co mu tkwiło belką w oku przez te wszystkie lata. Odstawiłam torbę.

– Powiedz mi zaraz, o co chodzi – zażądałam wściekle.

– Nie – odparł na to. – Powiem ci, jak wrócisz z kluczykiem.

Patrzył na mnie, ale byłam idealnie przezroczysta i gdzieś za mną ujawniała się nieograniczona przestrzeń. Znałam go, wiedziałam, że prędzej rozbiorę ten budynek do fundamentów, niż wyduszę z niego bodaj jedno słowo. Rozsądek kazał pójść na ugodę.

Zaprezentowałam akustycznie ten suchy pieprz i piaski pustyni.

– Dobrze. Za dwie godziny.

Nie do pojęcia, ale zawahał się nagle.

– Przy okazji zwracam ci uwagę na ruiny altanki – powiedział obojętnym głosem.

Cud, że mnie szlag nie trafił. Postanowiłam granitowo, że za te dwie godziny raczej przyrosnę mu do podłogi, niż wyjdę stąd niedoinformowana. Zabiję go, najlepiej będzie… Drzwi otworzy, bo zależy mu na kluczyku. Zła jak piorun, pełna niechęci, płonąca emocją, którą za wszelką cenę starałam się ukryć, podniosłam torebkę i przypomniałam sobie, że przecież tu wrócę. Jeszcze raz będę się pchała na przeklęte czwarte piętro. Dosyć tego, niech przynajmniej włażę bez obciążenia, nie wiem, co mam w tej torebce, ale nie będę tego nosiła!

Wyjęłam portmonetkę i kosmetyczkę z dokumentami. Moja ukochana fufajka, o dwa numery za duża, a w ogóle męska, miała przepastne kieszenie.

– Zostawiam to. Może tu postać. Odnawiać mieszkania przez ten czas nie będziesz.

– Postaraj się nie wpadać nikomu w oczy… Zeszłam na dół, rzuciłam ciężar na tylne siedzenie i odjechałam.

W Pawle zakochałam się na pierwszym roku studiów. On był wtedy na drugim. Miałam wówczas 18 lat, męża i jedno dziecko, i niestosowne uczucie zdusiłam w sobie, co przyszło mi o tyle łatwo, że obiekt nie zwracał na mnie zbytniej uwagi. Zajęty był Baśką, jedną z moich własnych przyjaciółek, wstrętną dziewuchą wielkiej urody i okropnego charakteru. Że też, psiakrew, wiecznie te cudze urody wchodziły mi w paradę… Ożenił się z nią.

Fakt, że wcześniej dostrzegł charakter małżonki, niż ja zrobiłam dyplom, nie dostarczył mi wielkiej satysfakcji. Na krótko straciłam go z oczu, po czym zetknęliśmy się przypadkiem, kiedy już miałam dwoje dzieci i byłam po rozwodzie, a on miał nową żonę. Nic mnie to nie obchodziło, bo zajęta byłam sobą, niemniej dawny sentyment jakoś się odezwał i zanim się zreflektowałam, powiedziałam mu o tym. Razem siedzieliśmy nad projektem wnętrza dla kogoś z amerykańskiej ambasady i nie zależało mi na niczym, bo własne życie uważałam za udeptane, skończone i zrujnowane.

– Chyba oszalałaś – powiedział z politowaniem Paweł, usuwając z łazienki ostre oranże i wstawiając na ich miejsce złamany ugier. – Jesteś młoda, piękna i u progu kariery. Poleci na ciebie niejeden! To jest początek, a nie koniec!

– Cha, cha – odparłam drwiąco, myśląc zarazem, że niechby sam poleciał, byłby to przynajmniej jakiś dowód, lepszy od głupiego gadania. Udało mi się swoich myśli nie wyjawić, ale możliwe, że fruwały w powietrzu, bo jakoś je odgadł i spełnił moje życzenie.

Przyjaźń pozostała nam na zawsze, związki uczuciowe natomiast uparcie łamały nogi na rozmaitych przeszkodach. Kiedy Paweł rozwodził się ponownie, ja już byłam po drugim mężu i przysięgłam wierność Mikołajowi. Kiedy się z nim rozstałam, Pawła w ogóle nie było, nie mówiąc o tym, że miał trzecią żonę. Nie trawiła mnie ta kobieta nawet na odległość i najniewinniejsze pozdrowienia musiał przed nią ukrywać, żeby nie powodować niepotrzebnych zadrażnień.

Wyjechał z kraju na zawsze, zdążywszy się przedtem wygłupić. W jednej czwartej był Francuzem, jego francuska babka do końca życia nie nauczyła się po polsku, Paweł od urodzenia był dwujęzyczny. Miał silne francuskie ciągoty, czemu, zważywszy panujący wówczas ustrój, trudno się dziwić. Tam był człowiekiem, tu niezauważalnym fragmentem masy, ubezwłasnowolnionym i pozbawionym wszelkich praw. Dekoratorem był świetnym, dorównywałam mu i niekiedy nawet okazywałam się lepsza wyłącznie w zestawieniach kolorystycznych, co do reszty, mogło mnie wcale nie być. Chciał pracować swobodnie, z rozmachem i bez ograniczeń, opuścił zatem demokrację, pożal się Boże, ludową i padł w objęcia kapitalizmu, ze skutkiem zgoła wystrzałowym.