„Nie mogę dostawać listów od Ciebie. Wyjaśnię osobiście”.

Krążyłam już wtedy między Danią i Polską, sprawy prywatne rozwikłałam pomyślnie, eks-wielbiciela pozbyłam się definitywnie. Osobliwa wiadomość od Grzegorza zgniewała mnie, należał mi się urlop, pojechałam na tydzień do Paryża. Zadzwoniłam, spotkaliśmy się, na jego widok zrobiło mi się ciepło na sercu, on zaś powiedział „cholera” i wziął mnie w tak zwane objęcia, z tym że miejsce należało do mnie, hotelik na rue de la Douane, gdzie wynajęłam pokój.

No i wyszło szydło z worka. Ja byłam wolna, ale za to on miał drugą żonę. Szlag mógł człowieka trafić. Dopadła ta idiotka moich listów, Francuzka, ale znała polski język doskonale, nie wiem, po co Grzegorz te listy zachował, było wyrzucić… Dostała amoku, świat zaczął się dla niej składać z jednej kobiety i tą kobietą byłam ja. Grzegorz poprzysiągł wierność pod tym jedynym względem, znów mu na niej dziko zależało, jej na nim też, zazdrość prezentowała tygrysią, a jego to bawiło ogromnie. Mogłam wydedukować, że chude lata w Syrii padły mu na mózg i słowa nie powiedziałam, bo nader niedawno, można powiedzieć dopiero co, mnie tak samo zachwycała zazdrość faceta i też upierałam się być mu wierna. Kogo Pan Bóg chce skarać, temu rozum odbiera…

No i cześć, urwało nam się. Odpadały nawet telefony do pracy, bo kuzynka tej pantery była sekretarką w pracowni Grzegorza i co gorsza, również znała język polski. Także angielski. Poliglotka, psiakrew. Z zaciętością i satysfakcją śledziła każde jego słowo, korespondencję prywatną miał prawo otrzymywać od brata i nikogo więcej, wypisz wymaluj jak ja przed półtora rokiem. Klątwa czy co…?

Też nie miałam chęci bruździć mu w życiorysie. Poniechałam korespondencji. Tak naprawdę, chęć brużdżenia kwitła we mnie i zgoła szalała, na złość głupiej babie, ale pohamowałam się przez elementarną lojalność i jakieś tam smętne ślady honoru. Grzegorz wyobrażał sobie, że jestem szlachetna, o twarz…

Pogodziłam się z sytuacją, bo zdobyłam trzeciego męża, czy może on zdobył mnie, i piętnastu lat było trzeba, żebym się do niego rozczarowała i zniechęciła ostatecznie.

Przez cały ten czas o Grzegorzu nie miałam pojęcia, on o mnie również. Zmieniłam lokalizację i numer telefonu, on też, złośliwym przypadkiem. Byłam pewna, że mi przepadł na wieki.

Brakowało mi go różnie. To wcale, to straszliwie. Wieści o nim dobiegały mnie rzadko, tyle wiedziałam, że robi karierę. Własny stan uczuciowy pojęłam w chwili raczej dość dziwnej.

Mój ostatni mąż miał szalone zapędy pedagogiczne, uporczywie usiłował wychowywać mnie i zmieniać mi charakter. Dojadły mi te zabiegi ostatecznie.

– Słuchaj – powiedziałam do niego cierpliwie. – Mój syn jest młodszy ode mnie o osiemnaście lat, ale może zauważyłeś, że już od długiego czasu przestałam go kształtować i wychowywać. Ożenił się, dobija trzydziestki i już przepadło, utrwaliła się skorupka Jasia…

Chciałam dalej powiedzieć, że ze mnie tym bardziej nic się już nie wydoi, bo dawno zostałam ukształtowana, ale mi przerwał.

– Co masz na myśli, używając określenia „skorupka Jasia”? – spytał z wielką powagą.

Wtedy mi wreszcie mowę odjęło. Dotarło do mnie, że od blisko piętnastu lat użeram się z facetem pozbawionym inteligencji, który nie rozumie najprostszych skrótów myślowych. Sama przy nim tracę znajomość języka. Grzegorz by złapał błyskawicznie…

Poniechałam głupkowatej dyskusji i machnęłam ręką. Jasne, Grzegorz stanowił sprawdzian, przykład, poziom, poniżej którego można się tylko męczyć. Powyżej zapewne też, przynajmniej w moim wydaniu, bo nie popadajmy w megalomanię, istnieje na świecie parę osób lepszych ode mnie, cała Mensa chociażby… Grzegorz jej sięgnął, ja nie próbowałam, ale jego wyższa jakość nie przeszkadzała mi nigdy. Nagle poczułam dziką, straszliwą, nieopanowaną chęć: spotkać się z nim jeszcze chociaż raz w życiu i powiedzieć mu o tej skorupce Jasia…

To wtedy właśnie uczepiło się mnie tango Noturno. Nie chodziło, rzecz jasna, o te klawisze i bladą twarz, blada twarz służy do czego innego, przywiązuje się ją do pala męczarni, rzuca się w nią nożami i podpala całość chrustem, we mnie tkwił dalszy ciąg, „by cię ujrzeć choć raz, życie dałabym całe”, no, może całe to przesada, ale kawałek z pewnością.

Tęsknota do człowieka wybuchła we mnie jak wulkan i zareagowałam na nią w pierwszej kolejności w sposób typowo kobiecy. Poszłam do fryzjera. Jezus kochany, głowa…!!!

* * *

Z dwiema głowami wjeżdżałam do Paryża i obie przyczyniały mi ciężkiej zgryzoty, nie wiadomo która bardziej.

Władze umysłowe rozproszyły mi się nagle niczym spłoszone kuropatwy i zgłupiałam z tego do reszty. Paryż znałam średnio, można powiedzieć kawałkami. Plac Republiki, Saint Lazare, Chatelet razem z Luwrem, Cité, Wielkie Bulwary, każde sobie, a nie jakoś razem. No, Charles de Gaulle i Trocadero… Do Charles de Gaulle, czyli na place de 1’Etoile, właśnie musiałam się dostać, bo w tamtej okolicy miałam zamówiony hotel.

Wiedziałam doskonale, że muszę się przebić przez cały Paryż, najlepiej nad Sekwaną.

Moja beztroska autostradowa skończyła się radykalnie. Dojechałam od właściwej strony i pojechałam wzdłuż rzeki, jak trzeba, wyleciało mi tylko z głowy, którego pasa należy się trzymać. Zapomniałam kompletnie, że prawy wyrzuca na mosty, trzeba jechać środkowym. Rzecz oczywista, natychmiast wypchnęło mnie na Pont de Bercy i znalazłam się całkiem nie tam gdzie trzeba. Z wysiłkiem przekopałam się z powrotem, ogłupienie było silne, znów pojechałam prawym pasem, przerzuciło mnie ponownie przez Pont de Sully i już nie zdołałam wrócić. Zaczynała mnie ogarniać rozpacz, nie wiedziałam, gdzie jestem, postanowiłam jechać tak długo, aż ujrzę coś znajomego i rzeczywiście znalazłam się w końcu na placu Republiki. No, przynajmniej ustalił mi się kierunek, ruszyłam na azymut i wszystko byłoby świetnie, gdyby nie jedne kierunki ruchu.

W Warszawie jedne kierunki ruchu znałam doskonale, w Paryżu nie bardzo. Kiedy wreszcie, po objechaniu połowy miasta, znów przedarłam się na lewy brzeg, pogląd na pasy miałam ustabilizowany, nie mogłam sobie tylko przypomnieć, którym mostem trafiam na place de 1’Etoile. No, de Gaulle’a, wszystko jedno. Żadne spoglądanie w plan miasta nie wchodziło w rachubę, włączyłam się w ruch i przepadło. Na oko, instynkt i duszę skręciłam na Pont de l’Alma i cud boski, wybierając avenue Marigeau, trafiłam właściwie.

Teraz miałam kolejny problem, od której strony Łuku właśnie się znalazłam? No, nie od Champs Elysees, to pewne. Gdzie mam avenue Carnot? Nic, wola boska, będę jeździć w kółko…

Z jeżdżenia w kółko zrezygnowałam od pierwszego rzutu oka. Na placu de Gaulle’a odbywały się uroczystości, niech to piorun strzeli, trafiłam na zakończenie wojny czy co…? A skąd, jedenastego maja, co oni tu urządzili? Może jakieś inne obchody, a może miała to być powojenna trzydniówka…? Świętowanie czegoś było pewne, dookoła 1’Arc de Triomphe miotało się wszystko razem, parada wojskowa, Armia Zbawienia, orkiestra strażacka, delegacje oficjalne, tłumy ludzi i pełny ruch samochodowy. Nie został ograniczony, cóż znowu, Francja to kraj swobody, dlatego ją kochałam. Lokalizację avenue Carnot ustaliłam kątem oka i zaczęłam ku niej zmierzać.

Jedno było dla mnie pewne: żadnych konfliktów! Nie stanę tu na środku, łamiąc ręce i płacząc, zawartość mojego bagażnika wyklucza interwencje. A diabli wiedzą, jeszcze by ktoś tam zajrzał. Chciał, nie chciał, muszę przejechać bezkolizyjnie!

Siła woli czyni cuda, przejechałam. Wszyscy razem, inni kierowcy i ja, świadczyliśmy sobie wzajemne rewerencje z życzliwym uśmiechem na ustach. Jeden tylko na moje konto popukał się palcem w czoło, ale nie dziwiłam mu się wcale i nie dałam się zniechęcić do jazdy w poprzek. Tamto z bagażnika mnie pchało. Zaparkowałam przed hotelem. Emocje ostatniego odcinka podróży sklęsły we mnie szybko, wrócił podstawowy problem. Po jaką cholerę dotarłam z tym nabojem aż tutaj? Było pirzgnąć do rowu przy autostradzie w jakimkolwiek pustym miejscu, pustych miejsc, bez tłoku, sama jedna na szosie miałam zatrzęsienie, czego się czepiałam tych śmietników? Nie ma tak, żeby całe procesje latały wzdłuż autostrady na piechotę, no owszem, koszą pobocza, ale właśnie były świeżo skoszone, co najmniej przez tydzień nikt by tego nie znalazł. A potem szukaj wiatru w polu, kto by wiedział, że to ja…?