No tak, ten by wiedział, kto podrzucił. Ale nie przyznałby się przecież? A tam, przyznał, nie przyznał, mógł donieść anonimowo…

I co mam z tą głową teraz zrobić? Zabrać do pokoju? Za nic…!!!

Hotel, na szczęście, nie był aż tak elegancki, żeby zaraz wylatywali portierzy i chwytali bagaże, nikomu też nie wręczało się kluczyków. Sama, bez asysty, wywlokłam własną torbę z bagażnika i dopiero w środku ktoś tam wtrynił ją do windy i doniósł do pokoju. Samochód, starannie włączywszy alarm, zostawiłam na ulicy przed wejściem, a fakt, że było miejsce, wcale mnie nie zdziwił. Może nie miałam już siły dziwić się byle czym.

Prawie nie zwróciłam uwagi na jakieś gadanie o parkingu, tu zaraz, naprzeciwko…

Przynajmniej jednej głowy postanowiłam się pozbyć, z marszu własną wetknęłam pod kran. Był to dowód ogłupienia bezgranicznego, kiedy zaczynałam kręcić włosy na walki przyszło mi na myśl, że mogłam po prostu iść do fryzjera, z pewnością jakiś jest czynny, nikt w Paryżu nie zamyka niczego o siódmej wieczorem, przeciwnie, raczej otwierają. Syf i malaria! Jeśli nie odzyskam bodaj odrobiny rozumu, to wszystko razem źle się skończy!

Moja suszarka zdechła i nie chciała działać, nie wiadomo dlaczego, bo napięcie mieli normalne, dwieście dwadzieścia volt. Nerwowo przeszukałam łazienkę, no owszem, chwalić Boga udostępniali takie urządzenie. Podsuszyłam się połowicznie i rozpęd mi sklęsł, a ręce zdrętwiały, niemrawo zaczęłam się rozpakowywać, co polegało na powieszeniu w szafie dwóch spódnic i jednego żakietu. Pogniotło się z pewnością, niech odejdzie. Prasować nie będę, w życiu nie woziłam się z żelazkiem.

Myślopląs po mnie szalał. Co uczyniłaby na moim miejscu normalna kobieta?

Załóżmy, że z peugeotem postąpiłaby tak samo, ominęłaby go ostrożnie, uciekła, a potem postarała się puścić do przodu. Pytanie, czy zaglądałaby do bagażnika…? Nie, chyba nie, normalne kobiety nie dostają na ogół takich listów jak ja, a nie znalazłabym przecież upiornego pakunku, gdybym nie postanowiła schować porządnie korespondencji.

No więc dobrze, dokonałaby odkrycia dopiero tutaj, w Paryżu, przy wyciąganiu bagażu. I co dalej? Jedno z dwojga, zemdlałaby od razu albo zaczęła histerycznie krzyczeć.

W tej chwili, po trzech kwadransach, już by tu była policja i ta normalna kobieta tonęłaby w zeznaniach, którym nikt by nie wierzył. Zabraliby ją czy zostawili na wolności…?

Może to i lepiej, że rzadko reaguję jak normalna kobieta…

Spenetrowałam barek. Nareszcie mogłam się napić właściwego napoju, znalazłam małpkę koniaku. Głodu nie czułam wcale, koniak mi dobrze zrobił, zarepetowałam i wróciłam do suszenia głowy w nieco lepszym nastroju. Przerywałam na chwilę, kiedy mi ręce drętwiały.

Miałam kiedyś bardzo mądrą przyjaciółkę… Osiągała wszelką pomoc, nawet od męża, posługując się bardzo prostym zabiegiem, mianowicie szarzała na twarzy… Zaraz, o Boże, nie ona jedna! O drugiej takiej słyszałam, znajoma pośrednio; małe to było, chude, wypłosz albo mysz, mąż chodził koło niej jak koło śmierdzącego jajka, po czym umarł.

Została w dołku. Mąż jednakże miał przyjaciela, mysz oczywiście zszarzała na twarzy, przyjaciel przejął się szaleńczo, otoczył ją opieką, rozkwitła, ale ilekroć usiłował zostawić ją własnemu losowi, natychmiast znów szarzała i więdła. Ożenił się z nią w końcu i wzorem przyjaciela wszedł na orbitę śmierdzącego jajka. Szarpał się jak dziki, a ona kwitła i może kwitnie do tej pory…

Moja przyjaciółka postępowała podobnie, wiedziała, kiedy szarzeć, przed każdym rozrywkowym zbiegowiskiem musiała sobie poleżeć, żeby ta szarość zeszła, mąż sam prasował swoje koszule i jej bluzki, pożywienia nie żądał, załatwiał wszystko, ona zaś potem mogła go wynagrodzić jaśniejącą urodą. Szarzała także przed hydraulikiem, przed płaceniem rachunków na poczcie, przed generalnym sprzątaniem, przed zmywaniem po gościach i w ogóle przed wszystkim, co tak znakomicie upiększa egzystencję pracującej kobiety. Potem się z nim rozwiodła i zaczęła szarzeć komu innemu.

Genialna metoda z tym szarzeniem! Miliony razy chciałam ją zastosować, ale zawsze zapominałam i jeśli szarzałam, to później, odwaliwszy ciężką pracę i obrzydliwe obowiązki. Szansę na rozkwit miał raczej chłop, idiotka życiowa, nic więcej.

Mogłabym zszarzeć i teraz. Nie czepiać się własnej głowy, zostawić mokre strąki, wypchnąć na twarz te minione dwadzieścia lat…

Aż mnie otrząsnęło. Wstyd straszny. Grzegorz zapewne współczułby mi, drgnęłaby w nim rozczarowana litość, a na plaster mi jego litość?! Jeszcze by się może ucieszył, że zdążył podłapać tę drugą żonę, a mnie by wtedy szlag trafił. Trupem wolałabym paść, niż pokazać mu się w charakterze przywiędłej zmory!

Równocześnie wykończyłam koniak i uczesanie. Przyjrzałam się sobie w lustrze. No dobrze, osiągnęłam stan sprzed deszczu, to co teraz…?

Teraz zadzwonił telefon.

– Halo? – powiedziałam na wszelki wypadek, nie wiedząc, w jakim języku będę musiała rozmawiać.

– No, jesteś – powiedział Grzegorz. – Zabrakło mi cierpliwości czekać do jutra i taką miałem nadzieję, że przyjedziesz już dziś.

Ulga i szczęście spłynęły na mnie wielką, ciepłą falą.

– Jeśli spragniony byłeś sensacji… – zaczęłam delikatnie.

– Spragniony byłem raczej ciebie.

– Nie szkodzi. Sensacja przyjechała razem ze mną i dostarczę ci jej, bo nie wiem, co zrobić.

– Coś się stało?

– Chyba nawet dużo. Kiedy się zobaczymy?

– Obawiam się, że dopiero jutro.

– Cholera.

– Czekaj. Spróbuję, może mi się uda. Ale to będzie dosłownie dziesięć minut, jeśli w ogóle.

– Nie wnikam w twoje przeszkody, dziesięć minut też dobre. Pod każdym względem.

– Za trzy kwadranse, do godziny…

Skoro zadzwonił, wiedział, gdzie jestem i znał nawet numer pokoju. Zrobił mi lepiej niż koniak. Pogratulowałam sobie głowy, zaopiekowałam się twarzą, z nowymi siłami rozpakowałam resztę rzeczy i zaczęłam czekać. Ileż razy tak czekałam przed laty! Jeśli już się umówił, nigdy nie zdarzyło mu się nawalić.

Rzecz oczywista, przez cały ten czas cos myślałam i skutek był łatwy do przewidzenia.

– Cześć, Grzesiu – powiedziałam smętnie, otwierając mu drzwi. – Głowę mam z głowy, ale niestety, została mi jeszcze głowa.

– Czy to twój samochód stoi przed hotelem? – spytał na to.

– Mój. A co…?

– To spieprzaj z nim, ale już! Parking masz naprzeciwko. Na tej ulicy parkować nie wolno i zgarną ci go jeszcze przed północą. Z odzyskaniem jest cholerna kołomyja, pomijam już koszty.

Sparaliżowało mnie wszechstronnie.

– Jeżeli masz dziesięć minut czasu i te dziesięć minut spędzimy na parkowaniu…

– Mam równe pół godziny. Jazda, gazu!

Weszliśmy do windy.

– Milcz przez chwilę i słuchaj – powiedziałam z determinacją. – Bo już widzę, że romantyczne wzruszenia przybrały szczególną postać. W tym samochodzie znajduje się ludzka głowa.

Wsiadł do samochodu razem ze mną, ruszyłam, – Skręcaj, tu wjeżdżasz. Jaka ludzka głowa?

– Zwyczajna. Odcięta od tułowia. Prawdziwa, nie sztuczna.

Tyle zdążyłam powiedzieć przed wjazdem do garażu. Grzegorz popatrzył na mnie, wysiadł i załatwił sprawę z garażystą. Dostałam miejsce na drugim piętrze.

– Zaparkuj, a potem będziemy kontynuować. Chciałbym rozumieć, co mówisz.

Zaparkowałam, wysiadłam i zawahałam się.

– Wolałabym, żebyś na nią popatrzył własnymi oczami…

– Makabryczne widoki to nie jest moje hobby, ale jeśli uważasz, że trzeba…

Otworzyłam bagażnik, dławiąc się lekko, czubkami palców rozchyliłam torbę.

Grzegorz spojrzał, wyrazu twarzy nie zmienił, decyzję podjął w ciągu sekundy.

– Ostatnio zapanowała piękna pogoda. Jedziesz ze mną. W najbliższym sklepie kupimy torbę-lodówkę i zdążymy jeszcze wrócić. Opowiedz wszystko po kolei.

Zaczęłam od razu, schodząc na dół pochylnią. Samochód Grzegorza stał za rogiem.

Po dwunastu minutach wróciliśmy z torbą-lodówką i płytkami mrożącymi, przełożyliśmy do pudła reklamówkę, nie oglądając już jej zawartości. Umieścić w samochodzie świeżo nabyty pakunek, nic takiego, normalna sprawa, nie było potrzeby z tym się kryć.