Изменить стиль страницы

Kapitan stał na mostku i patrzył w zadumie w ciemność. Przed chwilą nadeszło przez radio ostrzeżenie o górach lodowych. Nieoczekiwanie uwagę kapitana przykuło dziwne zjawisko. Z wnętrza statku wybiegł malowniczo obdarty typ. Typ, co dziwne, miał na głowie coś w rodzaju korony. Podbiegł do dziobu i ściągnąwszy z nóg kalosze, wdrapał się na reling. Rozłożył ręce i coś zaskowyczał. Kapitan nie znał polskiego, więc nie wiedział, że Pawło daje upust swojej radości.Jestem królem Ameryki – wydarł się bimbrownik.Iwan zamknięty w ładowni, usłyszał jego radosny zew.Wała mruknął i dorzucił świeżą porcję drewnianych klepek wymontowanych z podłogi korytarza. Kocioł sapnął, a potem bok rozdarł się jak namoknięta tektura. Bimbrownik zdążył zobaczyć, jak kłąb pary strzyka prosto w płomienie. Gdzieś z trzewi okrętu dobiegł odgłos głuchej eksplozji. Titanic zadrżał i przechylił się nieco.Co się tam u diabła dzieje? – Zdziwił się kapitan. Kocioł pękł w kotłowni czy ki diabeł? W tym momencie na mostek wpadł pierwszy oficer.

– Kapitanie, toniemy.

– Bzdura, mój drogi, nasz okręt jest całkowicie niezatapialny. A co się tak właściwie stało? W dwunastej ładowni wybuchła bimbrownia! Wyrwało całą burtę i przebiło cztery grodzie wodoodporne. Kapitanowi zrobiło się zupełnie łyso – Kiedy pójdziemy na dno? – Zapytał z niepokojem.

– Najdalej za dwie godziny…

– Fatalnie. Nasze linie okrętowe nie są ubezpieczone od wybuchów bimbrowni. Daj dziennik pokładowy. Oficer podał mu. Kapitan wyjął z kieszeni wieczne pióro i w zadumie popatrzył na białą kartkę papieru. Nagle spostrzegł ostrzeżenie przed górami lodowymi i poczuł przypływ natchnienia. "Przyczyna zatonięcia okrętu: zderzenie z górą lodową" – wpisał. A potem popatrzył przez okno. Wstrząs strącił tajemniczego oberwańca z dziobu. Nadal w tajemniczej koronie na głowie miotał się po pokładzie z jednym butem w dłoni i wyraźnie usiłował odnaleźć drugi od pary. Że też ludzie nie mają większych zmartwień – mruknął kapitan. A potem wydał rozkaz, by spuszczano łodzie ratunkowe. Dwie godziny później, na opustoszałym oceanie, unosiła się tratwa wyrąbana z desek pokładu. Na tratwie, grzejąc się przy wątłym płomieniu, siedzieli trzej rozbitkowie. Pawło, Kubuś i Hans. Przyszły egzorcysta otworzył ocalałą walizkę i wydobył z niej flaszkę. Hans zza pazuchy wyciągnął butelkę swojej słynnej czekoladówki na serze. – Przepadło – powiedział Pawło grobowym głosem. Król nie żyje, receptura zgubiona razem z butem… Dałem ciała… – Nie martw się – próbował go pocieszyć Hans. – Płyniemy do Ameryki. Twoje królestwo czeka. Miliony spragnionych otrzymają najlepszy bimber. Z pewnością jeszcze kilku naszych przeżyło katastrofę. Każdy dostanie teraz podwa, może po cztery stany. Ty przeprowadzisz losowanie.Na początku będzie ciężko to wszystko obrobić, ale poradzimy sobie. Ostatecznie nie wypadliśmy sroce spod ogona. Pawło popatrzył na niego ponuro.

– Hans przyjacielu, nie jestem godny tego, by być królem. Przez własną nieostrożność utraciłem recepturę. Najcenniejszy dorobek ludzkości został zaprzepaszczony. – Może uda się ją odtworzyć… Znam kilku niezłych chemików. Wędrowycz popatrzył na niego zgaszonym wzrokiem.

– Daj jakiś papier. Abdykuję na twoją korzyść… Jesteś godniejszy niż ja… – Jesteś tego pewien? – Zdziwił się Hans. – Nie wolno się tak załamywać. Pawło zdjął z westchnieniem koronę z głowy i przyozdobił nią skronie przyjaciela.Ameryka jest tam, wskazał gestem. – Najdalej jutro będziesz na miejscu. A wy?My wracamy do domu. Kubuś, siekiera! Rąb tratwę na dwie części…

– I tak kurde mol, wszystko przepadło – zakończył Jakub ze złością. – Król utonął, but przepadł, receptura zaginęła. Kumple otarli łzy.To naprawdę tragiczna historia – powiedział Semen i dolał sobie jeszcze truskawkowej pryty. W telewizji przez chwilę leciały reklamy, a potem pojawił się dalszy kawałek reportażu. Obraz nieco śnieżył, ale to i owo dało się wypatrzyć. Na pokładzie jakiegoś statku stał wysoki jasnowłosy facet. Nasze działania wzbudzają pewne kontrowersje – powiedział – Spójrzcie jednak na to – Wskazał na but moczący się w kuwecie z wodą. – Ten kalosz przeleżał na dnie morza siedemdziesiąt lat, a mój zespół zdołał go wydobyć i zakonserwować. To prawdopodobnie ostatni na świecie egzemplarz prototypowej serii kauczukofilców firmy "Prowodnik" z Rygi. Model z 1907 roku, dotąd znany tylko z fotografii w katalogach sklepowych. Czy ten bezcenny zabytek rosyjskiego przemysłu obuwniczego powinien spoczywać na dnie morza? Jeden z konserwatorów wygarnął z wnętrza buta skołtunioną onucę i kawał starego papieru pakowego. Rozprostował go ostrożnie w misce z wodą. Na powierzchni widać było jeszcze ciąg tajemniczych znaków naskrobanych kopiowym ołówkiem.A niech mnie! – Wykrzyknął Jakub. A potem wyrwał zaskoczonemu ajentowi długopis z kieszeni i pospiesznie przerysował szyfr na obrusie. Następnie zwinął plastikową serwetę i zaczął upychać ją do kieszeni.Zostaw obrus idioto – wściekł się ajent. Jakub podsunął mu pod nos kułak zaciśnięty na granacie.Spierdalaj pachołku – rzucił. I wyszedł, unosząc ze sobą łup. Pozostali w knajpie kumple popatrzyli po sobie bezradnie.Znowu mu odbija po wódce – zawyrokował Józef.Najpierw ta idiotyczna bajka o królu bimbrowników, teraz obrus pomazał i zabrał… Semen uśmiechnął się do swoich myśli. Dopił i ruszył w ślad za przyjacielem. Pozostali goście dolali sobie trunków. Oglądali dalej program. Ekipa właśnie pruła wydobyty z dna morza sejf. Jakub szedł do chałupy. Na wzgórzach przewiał go zimny wiatr. Przymknął oczy. Przypomniał sobie, jak jego tatko usiłował ukraść hitlerowskiego Uboota, aby dostać się do wraku Titanica… Nagle usłyszał za sobą kroki. To Semen go doganiał.Podobno zrobienie etanolu z trocin jest niemożliwemruknął stary Kozak.

– Ja jednak spróbuję – Jakub pogładził kieszeń, w której spoczywał plastikowy obrus z recepturą. – Tak sobie pomyślałem… Nie potrzebujesz przypadkiem ucznia albo czeladnika? – Czemu by nie? Z przyjemnością… Nie wiem, co nam wyjdzie z tych wiórów, ale przecież ktoś będzie musiał tego skosztować… – uśmiechnął się sadystycznie, jaknaukowiec na widok królika doświadczalnego. Semen poczuł lekkie ukłucie lęku, ale nadal kroczył w ślad za przyjacielem.

ZBRODNIA DOSKONAŁA

Jakub Wędrowycz rzadko miał ochotę kogoś zabić. To znaczy ochoty takie miewał średnio kilka razy dziennie, ale tak na poważnie, ze skutkiem śmiertelnym, raczej mu się nie zdarzało. Aż do pewnego miłego wiosennego ranka, kiedy zaczerpnięte ze studni wiadro wody okazało się być wypełnione, delikatnie mówiąc, zawartością szamba. Studnia Jakuba była najstarsza w okolicy. Miała drewnianą cembrowinę i dawała najlepszą wodę w czterech gminach. Jakub oprzytomniał w ciągu kilku sekund. Zajrzał do studni. Brunatny zaciek i bijący ze środka smród nie budziły żadnych wątpliwości. Któryś z sąsiadów nocą podjechał szambiarką i spuścił zawartość właśnie tu. Zresztą ślady rury i kół ciężarówki dobrze odcisnęły się w wilgotnej ziemi. Jakub zawył. Mieszkańcy czterech sąsiednich gospodarstw słysząc to wycie, zagrzebali się głębiej w swoich łóżkach. Gdy Jakub był zły, mogło się to źle skończyć. Nawet dla niewinnych. Egzorcysta amator poszedł do swojej chałupy i wydobył z garnka na piecu kilogramową kostkę trotylu oraz zapalnik. Umieścił trotyl w wiadrze, podpalił lont i spuścił je na dół, przezornie odsuwając się jak najdalej od studni. Szczątki belek poleciały na kilka metrów do góry, po czym studnia zapadła się. Pozostał po niej tylko dół w ziemi, głęboki na jakieś dwa metry. Jakub splunął ponuro. Wybuch usłyszało pół wsi. Ludzie zaszyli się w chałupach i nie wyściubiali nosa za próg. Jeśli Jakub był w takim nastroju, że brał się do materiałów wybuchowych, to był to zdecydowanie dzień, który należało przeznaczyć na siedzenie w domu. Lepiej takiemu nie wchodzić w oczy. Wytropienie sprawcy zatrucia studni nie zajęło Jakubowi dużo czasu. Osiodłał konia i ruszył świeżym jeszcze tropem za pojazdem. Szambowóz nie zrzucił całego ładunku i przez polne drogi ciągnął się szlak niewielkich plamek fekaliów. Trop ten doprowadził Jakuba do gospodarstwa niejakiego Guciuka. To zresztą nawet się zgadzało, bo tylko on miał w gminie prywatną szambiarkę. Jakub stanął za płotem i patrzył. Janusz Guciuk wylazł ze swojej chałupy z wiadrem czegoś dla świń. Ich spojrzenia skrzyżowały się. Gospodarz odstawił wiadro. – Won dziadu! – wrzasnął. Oczy Jakuba zabłysły. Wyrok śmierci został wydany. Pozostawało jeszcze wymyślić sposób. To było najtrudniejsze. Oczywiście, zastrzelenie wroga nie stanowiło tu problemu. Pod chałupą Wedrowyczów zakopany był cały arsenał. Wystarczyłoby tego dobra na stoczenie krótkiej, ale z pewnością zwycięskiej wojny z całą armią. Strzelać też umiał, choć oczy na skutek picia różnych napojów były już nie tak dobre jak dawniej, wiadomo, metanol szkodzi. W celu zdobycia natchnienia Jakub udał się do gospody. Pomimo wczesnej pory siedzieli tu jego kumple. Wyłożył im swoje żale. – Żaden problem – powiedział Józef Paczenko. – Zajdziemy go w nocy i z karabinami… Paczenkowie też zawsze skrzętnie gromadzili broń palną i amunicję i trochę im tego zostało z dawnych dobrych czasów. – Z karabinami robaczki? – zaciekawił się posterunkowy Rowicki z drugiego końca sali. Ten facet miał koci słuch. – Z karotenami panie władzo – sprostował Józef. – To takie barwniki roślinne, koloru czerwonego. Dodają ich do tego najtańszego wina. – Odpada – szepnął Semen Korczaszko. – Usłyszał i nawet jeśli teraz uwierzył, to skojarzy. – A może by go tak bimbrem z jakimś dodatkiem? – zaproponował Tomasz. – Tak jak we wojnę truliście Niemców. Birski wyrósł koło nich. – Dobra – powiedział. – Jakich Niemców chcecie zastrzelić? – Wspominamy sobie wojenne przygody – wyjaśnił Jakub z godnością. – A to chętnie posłucham. – Gliniarz przystawił sobie stołek i zamówił po piwie dla każdego. Po drugiej kolejce Jakub dał się namówić. – No więc wlazłem ja i ten cały von Stauffenberg do Wolfensteinu. On miał przy sobie przepustkę, na wypadek gdybyśmy spotkali wrogów, ł ja niosłem bombę, tę na Hitlera. A to był już dziewiętnasty lipca i zamach miał być następnego dnia, więc wyciągaliśmy nogi w tych korytarzach… Birski popełnił jeden błąd, bo za często zamawiał następne kufle. Dla Jakuba i dla siebie. Jakub snuł opowieść. – No więc on pojechał, a ja siedziałem za biurkiem, żeby dopilnować, jak Adolf rozerwie się na kawałki… W pijackiej fantazji nie miał sobie równych. Snuł opowieść, jak schował się za palmą, w czasie gdy esesmani przetrząsali sztab. Wreszcie opowieść dobiegła swojego finału. – Zobaczyłem, jak stoi koło biurka, i nacisnąłem detonator. Łup, i z Adolfa zostały strzępy. – Zaraz, zaraz. – Birski trochę się ocknął. – Zamach w wilczym szańcu się przecież nie udał. Czytałem w książkach. – Ty czytałeś, a ja widziałem na własne oczy – wyjaśnił Jakub. – Zaraz udowodnię. – Ale on prowadził wojnę jeszcze przez pół roku… – Nie dali jego sobowtóra, bo bali się paniki; – Egzorcysta poszukiwał czegoś pilnie po kieszeniach. Wreszcie wyciągnął wyschniętą dłoń. – O macie. Po zamachu zabrałem sobie na pamiątkę. Parę osób wybiegło, aby zwymiotować. Birski wpatrywał się w dłoń mumii. – To jest ręka Adolfa Hitlera? – zdziwił się. – Jasne.