Изменить стиль страницы

Większość miejsc okupowały atrapy konsumentów na stałe związanych z tym barem, lecz wcale nie pociągiem do kieliszka – tylko klejem stolarskim, którym były posmarowane ich siedzenia. Tym bywalcom barman nie zabierał rzekomych dań – odkurzał je tylko od czasu do czasu. Więźniowie lokalu rozprawiali miedzy sobą z ożywieniem i oni zwłaszcza wywoływali nieustanny gwar. Dla słuchacza przechodzącego ulicą wrzawa w barze traciła swe naturalne brzmienie dopiero po przekroczeniu progu i próbie koncentracji uwagi na wybranej rozmowie. Każdy pijacki monolog czy koleżeński dialog prowadzony przez byle jak podrobionych gości – rozpatrywany indywidualnie – zdradzał cechy programowej niedbałości o detale: składał się z nieskończonej serii powtórzeń jakiegoś z trudem artykułowanego zdania, które ledwie naśladowało mowę ludzka.

Od strony ulicy prawie wszystkie bary oraz mniejsze sklepy zamiast ścian miały różnego rodzaju żaluzje, które usuwano całkowicie lub rolowano na czas otwarcia lokalu w okresie długotrwałych upałów. Dzięki temu, siedząc w barze pod podniesioną żaluzją, skąd roztaczał się widok na całą okolicę, miało się wrażenie braku izolacji od tłumu i pełnego uczestnictwa w zbiorowym życiu ulicy.

Chodniki pod barem szlifowały setki plastykowych nóg. O tej porze dnia nieprzerwana wędrówka pieszych na ruchliwej arterii miasta była zjawiskiem naturalnym. Sam od dwóch dni przepychałem się w tym tłumie i poza przejmującym faktem, że składał się on ze sztucznych osobników, niczego niecodziennego nie zauważyłem. Aby poznać mechanizm tworzenia się tłoku i stałego ciągu pieszych na ulicach Kroywenu, trzeba było zatrzymać się gdzieś z boku przynajmniej na kilka minut.

Kiedy za ostatnią kartkę papieru znalezioną w kieszeni rysy barman razem z drugą butelką po koniaku dał mi przyjacielską radę, “abym nieco przyhamował", zwróciłem uwagę na parę młodych manekinów, która po raz piąty czy szósty przechodziła pod barem. Chłopiec obejmował dziewczynę w pasie i w tym miejscu, gdzie się stykali, byli trwale zespoleni ze sobą. Co jakiś czas migała mi też postać smukłej kobiety ubranej bardzo szykownie, na wzór eleganckiej modelki z Extra – Visso. Poruszała się z prawdziwym wdziękiem, lecz podziwiając idealne proporcje w budowie jej pięknego ciała, przy czwartym nawrocie dostrzegłem z przykrością, że miała odłupany łokieć.

Gromadka dzieci o płci trudnej do określenia i łatwym do ustalenia ojcostwie zaglądała do baru regularnie co kwadrans, przekazując furmanowi (zainstalowanemu obok pustej butelki) wiadomość od mamy, która już ani chwili dłużej nie będzie sterczała przy garnkach, jak ta służąca, kiedy on sobie w najlepsze popija z łobuzami i grosza na chleb do domu nie przynosi. Jak większość manekinów, dzieci miały na sobie papierowe ubranka, w miejscach dziur ilustrujących “nędzę pozaklejane łatami z gazet pośledniejszego gatunku.

Zapoznałem się jeszcze z twarzami wielu innych etatowych przechodniów, aż wkrótce mogłem stwierdzić, że prawie wszyscy sztuczni ludzie, jacy szli chodnikami, zawracali na określonych trasach i przebywali je wielokrotnie tam i z powrotem w celu wywołania pozornie naturalnego ulicznego ruchu. Myślałem o ponurym losie tych wiecznych przechodniów i próbowałem wyobrazić sobie, co dalej robili w makietach swych domów, kiedy późnym wieczorem – po godzinach wypełnionych, statystowaniem w tłumie – tajemnicza siła zwalniała ich wreszcie z całodziennego obowiązku.

Barman nazywał się Calpat i był właścicielem tego lokalu. Przy bufecie wisiała na długim gwoździu tabliczka z wydrukowanym przez niego znanym retorycznym pytaniem: “Jeżeli jesteś taki mądry, to dlaczego nie jesteś bogaty?", które wskazywał on czasami swym bardziej hałaśliwym gościom. Byłem przy tym, gdy przed rokiem Płowy Jack dopisał w milczeniu na tej tabliczce pytanie skierowane do barmana:,,A ty – jeśli jesteś taki bogaty, to czemu nie jesteś szczęśliwy?" Na tym samym gwoździu, przysłaniając sobą teksty obu pytań, wisiała teraz zaginiona peruka barmana. Już chciałem mu wskazać przedmiot jego długotrwałych poszukiwań, kiedy do baru wszedł Płowy Jack.

– Szanuję was wszystkich, którzy pozostajecie w cieniu – powiedział.

Przybył w towarzystwie kilkunastu manekinów. Na jego widok instynktownie (czy to pod wpływem obawy, że w końcu zapyta mnie o pochodzenie czerwonej plamy na koszuli, dostrzeżonej u Yorenów, czy też kierowany niechęcią do wysłuchiwania dalszego ciągu przepowiedni na mój temat) ukryłem się za gazeta rozpostartą przez sztucznego sąsiada, chociaż wykluczałem możliwość, że prorok przywoła tu policję lub karabinierów.

– Jeżeli mnie też szanujesz – rzekł barman – to spraw, by włosy odrosły mi na głowie.

– A wierzysz, że mogę to uczynić?

– Ufam ci, Panie. Ty to potrafisz.

Płowy Jack zmierzył barmana długim, poważnym spojrzeniem. Kazał mu stanąć pod tabliczką, gdzie namaścił klejem jego plastykową czaszkę i założył na nią perukę zdjętą z gwoździa. Tak ozdobionego skierował za ladę mówiąc:

– Szynkarzu, już nie zaświeci łysina twoja. Licz dalej swoje pieniążki i wracaj do statków.

Owłosiony nagle właściciel baru rzucił się do nóg Płowego Jacka, który uciszył go nieznacznym ruchem dłoni.

– Zaś o tym – rzekł – com ci tu uczynił pozornie, nie trąb zaraz dookoła siebie, wołając wszędzie głosem wielkim: “W jednej chwili czupryna mi odrosła!" W myśli tylko dziękuj Temu, który mię tu posłał – On to bowiem posadził ci na głowie włosy.

Tak kazał. Ale ledwie wyszedł, kiedy barman przeleciał między stolikami i wszystkim rozpowiedział o całym wypadku.

A gdy Płowy Jack mówił jeszcze o Tym, który go tu posłał, przybiegli z ulicy sztuczni ludzie i pokazywali palcami barłóg rozłożony na chodniku, gdzie od lat dogorywał sparaliżowany starzec. Uciszyli tam zaraz wszyscy luźniej związani z barem biesiadnicy i każdy, kto miał oczy do patrzenia, zobaczył, jak ich nauczyciel potarł dłonią obie nogi i ręce dotknięte nieuleczalną chorobą. Po złamaniu czwartego kawałka drutu (bardzo już rdzą osłabionego), jakim członki starego manekina były przymocowane do kamiennej płyty, Płowy Jack wyprostował się nad powalonym niemocą ciałem.

– Nędzarzu, ja do ciebie mówię. Wstań! Zabierz stąd łachmany swoje i idź.

I stało się, gdy tak przemówił, że chromy podniósł się lekko. Stamtąd Płowy Jack chciał dostać się na drugą stronę ulicy. Lecz już w połowie jezdni drogę zastąpił mu trędowaty.

– Panie! – zawołał. – Jeśli chcesz, możesz mnie oczyścić.

Cierpiący na straszną chorobę manekin miał na sobie tylko cienką powłokę z nałożonymi na niej plastykowymi imitacjami okropnych ran i wrzodów oraz slipy. Te slipy naniesione były w ostatniej natryskowej warstwie, co wyszło na jaw dopiero w momencie, gdy Płowy Jack mówiąc: – Chcę, bądź oczyszczony! – szarpnął za naddarty róg szpetnej powłoki i ściągnął ją gładko z całej figury trędowatego, niestety, razem z namalowanymi na wierzchu slipami! Rozdarta gumowa powłoka – kurcząc się – świsnęła gdzieś i przepadła.

Stali tak przez chwilę obok siebie w blasku zachodzącego słońca, pośrodku zatarasowanej jezdni: Płowy Jack w swym starym worku, z potężnym łańcuchem na biodrach i goły manekin o śnieżnobiałej skórze, aż zajściem, zainteresowali się dwaj sztuczni policjanci.

Jeden biegł ku nim z pałką wzniesioną do ciosu, a drugi z gotowym do wyrwania kartki bloczkiem mandatowym. Płowy Jack skarcił jednego i drugiego, po czym powiedział:

– Pójdziecie za mną, a uczynię was łowcami statystów.

I stało się, że ci dwaj, gdy tak do nich przemówił, ukryli wstydliwie narzędzia swoje i posłusznie ruszyli za nim.

Dwaj ślepcy dopadli Płowego Jacka dopiero po drugiej stronie ulicy. Obaj mieli oczodoły zalepione wodną farbą, źle rozprowadzoną na plastykowych maskach.

– Wierzycie, iż mogę to uczynić? – spytał.

Odparli:

– Owszem, Panie!

– Tedy przemyjcie oczy wasze w wodzie deszczowej, która się zebrała w najgłębszym rynsztoku.

Uczynili, co kazał.