Wziął pierścionek z mojej ręki i przyjrzał mu się w blasku ognia.
– Ano widziałżem – rzekł. – Jasna sprawa, żem widział, panie. Toż to pierścionek Margotki, co ojciec jej nie tylko kupił na jarmarku, ale kazał taką zręczną literkę wyrychtować. To „M”, prawda, panie?
– Tak. To „M” – odparłem. – Jesteś pewien, że to jej pierścionek?
– Żebym tak skonał. – Huknął się w pierś. – Będzie wam dziewuszka wdzięczna, żeście znaleźli zgubę, boż to ostatnia pamiątka po rodzicielu…
– Myślisz, że nie wróci?
– Nieee. – Pokręcił głową. – Skoro nie wrócił, to i nie wróci, świeć Panie…
– Biedne sierotki – westchnąłem. – Ciężkie jest życie sierotek, co, Wolfi?
– Oj, ciężkie, dostojny panie – również westchnął. – Ale my jesteśmy dobrzy ludzie. Odchowamy, żeby im się krzywda nie działa.
– Podobno wieś gada, że dzieciaki wróciły odmienione. – Podałem mu znowu bukłak. – Co to ma znaczyć? O jakiej odmianie się mówi?
Przechylił bukłak do ust i wysączył do dna, a ja widziałem tylko, jak miarowo rusza mu się grdyka na pokrytej kępkami włosów szyi. Odetchnął głęboko, beknął, zakaszlał i oddał mi naczynie.
– Dobre – mruknął. – Aj, dobre. Na służbie też tak sobie siedzieliśmy przy ogniu i pociągali śliwówkę…
Widać Wolfi Łamidąb miał całkiem miłe wspomnienia z wojskowych lat, ale w sumie nic dziwnego, że kojarzyły mu się one z piciem oraz leniuchowaniem, gdyż najjaśniejszy cesarz był człowiekiem spokojnym i niechętnym do wojaczki. Czego nie dało się, nawiasem mówiąc, powiedzieć o jego spadkobiercy, którego nieskrywane plany przyszłych kampanii budziły pewne poruszenie wśród poddanych. Zwłaszcza tych, którzy mieliby zaszczyt umierać na polu chwały w imię realizacji jakże śmiałych cesarskich wizji. W końcu właśnie młody cesarz stwierdził ponoć, że wojnę z heretykami prowadzić będzie do ostatniego tchnienia… swych żołnierzy. Bogu dziękować, na razie nie miał ku temu ani sił, ani środków.
– Co z tym odmienieniem? – zagadnąłem.
– Aż tam, ja wiem? – Rozłożył dłonie. – No niby jakoś tak…
– Zachowują się inaczej niż zwykle? Mówią w inny sposób? – dopytywałem.
– Coś jakby trochę – pokręcił palcami przy głowie – nie tak, jak trza.
Wolfi zdawał się być poczciwym człowiekiem, ale najwyraźniej nie otrzymał w darze od Boga lotnego umysłu oraz daru pięknego wysławiania się. No cóż, i tę przeszkodę trzeba było jakoś pokonać.
– A dokładniej, Wolfi? Co się zmieniło? Spokojnie, chłopcze, pomyśl dobrze, nie spiesz się…
– Teraz tylko razem się trzymają… – Lewą dłonią zagiął wskazujący palec prawej.
To akurat byłem w stanie zrozumieć. Nieszczęście zbliża ludzi, zwłaszcza kiedy tracą rodzinę i pozostają sami na świecie.
– …mówią jakensik inaczej, jakby ładniej. – Zmarszczył czoło i zagiął drugi palec. – Albo co tam…
Cóż, wydawało mi się, że niekoniecznie Wolfi Łamidąb mógł odgrywać rolę eksperta w sprawie wysławiania się oraz bogactwa wymowy.
– …zdało się, że jakby nie poznali od razu, kto jest kto, i tak widać sobie potem przypomnieli… – Zagiął trzeci palec.
I to byłem w stanie zrozumieć, gdyż zdarzało się, że przeżyta tragedia odbierała ludziom nawet nie część pamięci, lecz pozostawiała w świadomości jedynie nędzne okruchy dawnego życia.
– No i jakieś takie one w ogólności dziwne – podsumował, zaginając czwarty palec. – A i w szczególności – dodał, marszcząc czoło.
– Bardzo mi pomogłeś, Wolfi – rzekłem serdecznie, bo wiedziałem, że nie wycisnę z niego wiele więcej.
Rozpromienił się.
– Zawsze do usług, proszę łaski jaśnie pana – powiedział dziarskim tonem.
– Wiem, Wolfi. Doceniam to. – Wstałem i pożegnałem go skinieniem głowy.
– Cesarska piechota wybraniecka, proszę łaski jaśnie pana! – niemal zawrzasnął.
Uśmiechnąłem się i wyszedłem, pochylając głowę, by nie rozbić jej o niską powałę.
Z ulgą odetchnąłem świeżym powietrzem, bo podejrzewałem, że po pierwsze, Wolfi miał podobny stosunek do kąpieli, co mój przyjaciel Kostuch, a po drugie, nie był zapewne mistrzem sztuki kulinarnej i to coś, co gotował w kociołku, musiało już umrzeć bardzo dawno temu.
Rozmowa z Łamidębem nie przyniosła wiele nowego, ale wiedziałem jedno: nazajutrz wnikliwie przebadam dzieci. Jeśli znający je od lat miejscowi gospodarze twierdzili, że jakoś się zmieniły, to wasz uniżony sługa chciał znać przyczyny tej zmiany. A poza tym bardzo interesowało mnie, w jaki sposób pierścionek małej Margerity znalazł się w jamie, w której ukryto szczątki czterech trupów.
Na razie jednak postanowiłem posiedzieć chwilę nad strumieniem. Noc była ciepła, rozpromieniona blaskiem księżyca w pełni, a mnie nie chciało się jeszcze spać. Zwłaszcza że z niejaką obawą czekałem na wzmożoną gamę zapachowych bodźców, która zaatakuje me nozdrza zaraz po wejściu do chatynki, gdzie spali Kostuch i bliźniacy.
Bóg obdarzył mnie wyczulonym słuchem, więc usłyszałem za plecami kroki, mimo że przybysz wyraźnie starał się iść cicho. Odczekałem jeszcze chwilę i skoczyłem na równe nogi. Odwróciłem się już z mieczem w garści. W jasnym świetle księżyca, kilka kroków przed sobą, zobaczyłem Johanna, który zamarł z jedną stopą uniesioną w powietrzu.
– A co ty straszysz ludzi po nocy, smyku? – spytałem, chowając miecz do pochwy.
Stał cały czas nieruchomo, w tej nienaturalnej i niewygodnej pozycji. Przypatrywał mi się zawziętym, wrogim wzrokiem. Czujnym. Jak wilk, którego przyłapano na podkradaniu się do ofiary. Ha – niemal zaśmiałem się w myślach – ja, inkwizytor Mordimer Madderdin, miałem być ofiarą kilkuletniego chłopca? No cóż, szczerze mówiąc, nie takie historie słyszałem, a wsadzić człowiekowi nóż w plecy potrafi nawet dziecko.
I wtedy moich uszu dobiegł leciutki plusk. To mogła być ryba szamocząca się w toni lub żaba polująca na owady. Cokolwiek. Ale kiedy płynnie się obróciłem (tak, by nie stracić z oczu Johanna), przekonałem się, że nie była to ani ryba, ani żaba. Na wodzie stała ubrana w białą sukienkę, bosa Margerita, a jej jasne włosy błyszczały w księżycowym świetle. Zatrzymałem wzrok na jej stopach. Bowiem dziewczynka stała na strumieniu, a nie w strumieniu. Wyraźnie widziałem dziecięce palce opierające się o lustro wody.
Podobnie jak Johann zamarła w pół kroku i przyglądała mi się spod strzechy skołtunionych włosów.
– No, dzieciaczki – powiedziałem, wyciągając miecz.
A wtedy Johann i Margerita skoczyli w moją stronę. Tak szybko, jakby byli utkani z księżycowego światła. Machnąłem mieczem, ale ostrze tylko ze świstem przecięło powietrze. Uderzyli mnie z dwóch stron. Całym pędem i ciężarem dziecięcych ciał. Zachwiałem się, poślizgnąłem na błotnistym brzegu i wpadłem z chlupotem w wodę. Podniosłem się błyskawicznie, tylko po to, aby zobaczyć, jak rodzeństwo zaczyna zrastać się w jedno ciało. Stali tuż obok siebie, kilka kroków ode mnie, ramię przy ramieniu. Ich postaci otoczyła migotliwa, srebrna poświata. Ciała wibrowały w niej, rozmazywały się, jedno wchłaniało drugie. Po chwili widziałem jakiś dziwny twór o czterech nogach i dwojgu ramion, który miał połowę twarzy Johanna, a połowę Margerity.
Zapewne powinienem właśnie wtedy podbiec do tej przedziwnej istoty i zbadać, w jakim stopniu dziecięce ciała odporne są na stal miecza. Jednak zamiast tego wpatrywałem się oszołomiony tak długo, aż przemiana dobiegła końca. Przede mną stało coś, co jedynie z grubsza przypominało człowieka. Miało biały, rozdęty i nabrzmiały kałdun oraz niemal ludzką głowę z ogromną paszczęką i wyszczerzonymi zębami. Krótkie, napuchłe ramiona zakończone były szarymi pazurami.
Teraz dopiero ruszyłem z uniesionym mieczem, ale wtedy istota spojrzała na mnie. W jej wzroku pełgał fosforyzujący, trupi blask. Było w tym spojrzeniu coś tak nieludzkiego i tak przerażającego, że zmyliłem krok, a cięcie wypuściłem zbyt wolno i niecelnie. Potwór zszedł zręcznie z linii ciosu i sieknął mnie przez ramię pazurami. Miecz wypadł mi z dłoni, a ręka zwisła bezwładnie. Poczułem palący ból, rozchodzący się wzdłuż całego ramienia. Zdołałem jednak uskoczyć przed następnym uderzeniem. A potem… cóż… Potem nie pamiętam już nic.