– Ojcze nasz – zacząłem – który jesteś w niebie, święć się Imię Twoje, przyjdź Królestwo Twoje, bądź wola Twoja, jako w niebie, tak i na ziemi…
Miałem opuszczone powieki, ale mimo to zacząłem widzieć leżącą przede mną siekierę. Jednak nie widziałem brązowego styliska i szarego ostrza, a jakiś drgający niepokojącą czerwienią kształt, który jedynie w niewielkim stopniu przypominał narzędzie pracy drwala.
– …chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj…
I wtedy uderzył ból. Zawsze się go spodziewam i zawsze wiem, że będzie tak wielki, iż niemal nie do wytrzymania. A mimo to ataki ciągle przerażają mnie gwałtownością. To nie jest ból koncentrujący się w jednym miejscu: nogach, rękach czy głowie. To wszechogarniający, paraliżujący w jednej chwili płomień, rozrywający na strzępy całe ciało. To galera o szkarłatnych żaglach, która wpływa do portu mego umysłu, by zakazić go szaleństwem i przerażeniem. I w takiej chwili obronić mnie może tylko modlitwa.
– …i daj nam też siłę, byśmy nie przebaczali naszym winowajcom. Ojcze nasz… – zacząłem znowu, chociaż z kolejnymi słowami ból potężniał.
Wydawało się, że cierpienie nie może już być straszliwsze, a jednak każda następna chwila spychała mnie w otchłań nieludzkiej męki. Mój umysł i moje ciało błagały, abym przestał się modlić. Lecz wiedziałem, że jeśli przerwę modlitwę, to najprawdopodobniej stanę oko w oko z czymś, czego nie potrafiłem sobie nawet wyobrazić, a przed czym będę całkowicie bezbronny, gdyż pozbawiony opieki, jaką dawało imię Pańskie.
Od drgającego, czerwonego kształtu oderwał się płomień i poleciałem na tym płomieniu pod niebo. Wzbiliśmy się nad wieś, lecz nie widziałem ani domów, ani ludzi. Tylko na granicy postrzegania unosiły się mroczne kształty, płynące niczym burzowe chmury. Starałem się im nie przypatrywać, gdyż jeszcze bardziej od potężniejącego bólu lękałem się, że któryś z tych uszytych z mroku kształtów spojrzy na mnie. Gdzieś tam, w dole, wzrokiem zdolnym przenikać ściany oraz strzechy, widziałem maleńką, skurczoną postać Mordimera i jego twarz ściągniętą cierpieniem.
– …bądź wola Twoja… – wyjęczałem, choć usta i umysł błagały mnie, bym umilkł.
Pędziłem na płomieniu tak szybko, jak gnana podmuchami wichury nić babiego lata. Zielone, wrośnięte w serce ziemi kolosy obracały za mną brodate głowy. Pod białą skałą leżał niebieski olbrzym i wyrzygiwał w powietrze chmury tęczy mieniącej się różnymi odcieniami błękitu. I tam właśnie ujrzałem kształt, do którego dążył płomień. Natężyłem wszystkie siły, by zawrócić, gdyż płomień chciał połączyć się z martwym człowiekiem. Ból stał się tak wielki, że powoli zmieniał się w mdlącą rozkosz, wypełniającą całe moje ciało niczym wrzący miód. Płomień zawahał się, ale potem, zmuszony modlitwą, zawrócił. I nagle, w mgnieniu oka, znalazłem się z powrotem w mrocznej, brudnej i śmierdzącej izbie. Przede mną, na podłodze, leżała siekiera, cała czerwona od krwi sączącej się z moich ust, nozdrzy i uszu.
– Boże mój – wyjęczałem, a potem upadłem na klepisko i zwinąłem się w kłębek.
Drżałem z chłodu, przerażenia i nawet nie z bólu, lecz na samo wspomnienie o cierpieniu, jakiego przed chwilą zaznałem. Ale wiedziałem już, gdzie szukać martwych ciał. Tyle, że jedyne, co mogłem zrobić, to zwymiotować pod siebie i zasnąć w kałuży utworzonej z własnej krwi i rzygowin.
– Mordimer… – Zaniepokojony głos Kostucha dotarł do mnie w tej samej chwili, co uderzenie w zęby.
Ktoś rozwarł mi usta i siłą wlał w gardło ciepłą, gryzącą wódkę o smaku palonych śliwek. Zakrztusiłem się i otworzyłem oczy. Zobaczyłem klęczącego nade mną Kostucha. Podważył mi zęby ostrzem noża i lał gorzałkę z bukłaka prosto w moje usta. Chciałem się wyrwać, ale trzymał mocno, a ja byłem tak osłabiony, że mogłem tylko przełknąć nieznośnie piekący, smrodliwy trunek. W końcu puścił mnie i znowu zwymiotowałem.
– Chcesz mnie zabić? – jęknąłem i zobaczyłem, że twarz towarzysza rozjaśnia uśmiech.
– No, już dobrze, dobrze… – mruknął uspokajającym tonem.
– Nic nie jest, kurwa, dobrze – warknąłem i usiłowałem się podnieść, ale ramiona nie wytrzymały i z powrotem zwaliłem się na klepisko.
Kostuch okrył mnie podbijanym futrem płaszczem i usiadł obok. Łyknął z bukłaka, aż zagulgotało.
– Wykończysz się, Mordimerze – powiedział i splunął w kąt. – Jak Bóg na niebie, wykończysz się.
Oczywiście, takie słowa wsparcia i otuchy były mi wręcz nad wyraz niezbędne. Cichym jeszcze głosem powiedziałem Kostuchowi, co myślę o nim, o jego matce oraz o sposobach, na jakie chędożyło ją okoliczne bydło nierogate. Roześmiał się chrapliwie.
– Jeszcze łyczka? – spytał.
– Zbieramy się – rozkazałem i dałem mu znak, by pomógł mi wstać.
Podtrzymał mnie ramieniem, a ja skrzywiłem się, bo odór bijący od ciała Kostucha był nawet w tej zasmrodzonej izbie tak silny, że wykręcił mi nozdrza na drugą stronę.
– A dokąd to? – zagadnął.
– Obejrzeć zachód słońca? Przysłuchać się świergoleniu ptaszków? Połowić ryby w rzece? Jak myślisz?
– Mordimer, prawda, znowu żyje – mruknął, wchodząc, Pierwszy, bo musiał dosłyszeć ostatnie zdanie. – Ty tu sobie spałeś, a my pracowalim. – Miał lekko bełkotliwy głos, więc poznałem, że musiał sporo wypić.
Najchętniej zajechałbym go w ucho, gdyby podniesienie ręki nie było zbyt męczącym zajęciem.
– I co? – zapytałem tylko.
– Chłopi mówią, że wróciły jakieś niby odmienione – wymamrotał Drugi, wchodząc do izby. – Niby te dzieciaki.
– Jakby cię chcieli upiec w piecu chlebowym, też by cię odmieniło – skwitowałem. – Kostuch, osiodłaj konie i jedziemy, a wy – spojrzałem na bliźniaków, ale tylko machnąłem dłonią – róbcie, co chcecie…
Pierwszy rozwalił się w słomie z zadowoloną miną.
– No to jeszcze po łyczku, brat – zdecydował.
Świeże powietrze trochę mnie otrzeźwiło. Podszedłem do studni, nabrałem w garście wody z wiadra i opłukałem twarz. Potem uniosłem wiadro (a wierzcie, mili moi, że nie przyszło mi to łatwo) i wylałem resztę wody na głowę. Lodowate strużki spłynęły mi na kark i za kołnierz. Parsknąłem i poczułem, że może nie wraca mi jeszcze chęć do życia, ale pojawia się lekka nadzieja, że ta chęć kiedyś wróci. Kostuch stał już przy koniach i pomógł mi wdrapać się na siodło.
– Dokąd? – zapytał.
– Hej, ty tam! – zawołałem na chłopaka, który przypatrywał nam się z rozdziawioną gębą, w której gmerał krótkim patykiem. – Gdzie tu jest wodospad?
Patrzył na mnie długą chwilę, aż w końcu machnął ręką za siebie.
– Tamój, panie – odparł, nie wyjmując patyka z ust.
– Zabierz go – rozkazałem Kostuchowi.
Mój towarzysz podjechał, chwycił chłopaka za kark i jednym ruchem posadził na siodle przed sobą. Dzieciak był zbyt oszołomiony, by protestować. Zresztą kiedy widzi się z bliska twarz Kostucha i czuje mdlący smród zgnilizny bijący od jego ciała, to słowa zwykle więzną w gardle.
Dawno temu nauczyłem się właściwie odczytywać moje wizje, choć świat pojawiający się w nich tak bardzo różnił się od świata rzeczywistego. Olbrzym wyrzygujący tęczę o różnych odcieniach błękitu musiał być wodospadem, a zielone, wrośnięte w ziemię kolosy symbolizowały stare drzewa, najprawdopodobniej dębowy bór. Jednak z reakcji chłopaka wywnioskowałem, że, Bogu dziękować, w okolicy i tak jest tylko jeden wodospad, więc nie będziemy musieli długo szukać.
Podróż zajęła nam nie więcej niż godzinę, a miejscowy poprowadził nas przecinkami wśród gęstwiny, których istnienia sam pewnie bym się nawet nie domyślił. Wodospad spływał z wapiennych, obrośniętych niskimi krzewami skałek i rozlewał się na dole w niewielkie, płytkie jeziorko pełne białych, nagrzanych słońcem głazów, wystających nad lustro wody. Kiedy znaleźliśmy się już na miejscu, Kostuch zgonił chłopaka z siodła i kazał mu wracać do wioski. Potem podał mi rękę, żebym bezpiecznie zgramolił się z konia. No, no, cóż za domyślność i troska, pomyślałem z lekkim rozbawieniem, choć nie ukrywam, że byłem mu wdzięczny, gdyż upadek przy zeskakiwaniu z siodła byłby dla waszego uniżonego sługi nader poniżający.