Nie była końcu idiotką, do tego stopnia naiwną, żeby sobie wyobrażać, iż jeden pocałunek wiąże ze sobą dwie osoby różnej płci na całe życie i do grobu. Ten pogląd byłby dla niej nawet istną okropnością, pocałował ją bowiem w wieku lat czternastu, z zaskoczenia, zupełnie ohydny facet, brat koleżanki, równie krostowaty jak antypatyczny i szorowała się po nim do zdarcia skóry. Tylko by tego brakowało, żeby ją związał, wolałaby grób od razu. Tak samo dwie noce z tym supermanem nie stanowiły stabilizacji, mógł ją przecież potraktować przygodowo…

Wygrywa, jeśli on przychodzi… Czy ma to oznaczać, że miłość należy sobie wybić z głowy…?

No dobrze, nie kocha jej, a tylko leci na nią seksualnie. Zdarza się. To co, zdać się na przypadek? Od czasu do czasu, wtedy kiedy on ma chęć na nią, poddać się, podporządkować, w pozostałych chwilach czekać beznadziejnie jak niewolnica w haremie? A z kim on sypia w tak zwanym międzyczasie…? Gdyby chociaż nie sypiał z nikim innym, no dobrze, załóżmy, że ona stanowi dla niego jakąś wyjątkowość, tylko ona i nikt inny, chociaż rzadko i z zaskoczenia, niechby nawet… Przynajmniej, do licha, powinna o tym wiedzieć! Może mu być wierna do obrzydliwości, usunąć z powierzchni ziemi wszystkich innych mężczyzn, zająć się, poza nim, wyłącznie pracą, ale przecież nie bez powodu! Niech on to jakoś wyjaśni!

Wszystko to Elunia wymyśliła, grając bez przerwy i podwyższając swój stan posiadania. Gdyby była o dwadzieścia lat starsza i miała już odchowane dzieci, bez wątpienia hazard przebiłby wszelkie inne uczucia, liczyła sobie jednakże zaledwie dwadzieścia pięć lat, w planach wciąż majaczyło jej założenie rodziny, potrzeb fizjologicznych doznawała w normie i dziwaczne postępowanie Stefana, który obdarzał ją to wulkanicznym płomieniem, to całkowitą obojętnością, rychło mogło ją doprowadzić do rozstroju nerwowego. Jej zdrowy instynkt protestował.

Nagle, ni z tego, ni z owego, postanowiła to wyjaśnić.

Obejrzała się, przy najdroższej ruletce Stefana już nie było. Zsunęła się z krzesła i poszła penetrować salę. Grał na tańszej, takiej po dziesięć złotych, przegrywał i wygrywał w kratkę, Eluni znienacka przyszło na myśl, że jeśli ona w jego obecności wygrywa, z nim powinno być to samo, zbliżyła się, prawie wsparła o jego plecy, co sprawiło jej upojną przyjemność, spojrzała na stół…

– Dwadzieścia trzy – powiedziała mu do ucha, wiedziona jakąś tajemniczą siłą nie do odparcia, natchnieniem wręcz nadprzyrodzonym. – Dwadzieścia trzy. Dwadzieścia trzy…

Barnicz odwrócił głowę, ale nawet na nią nie spojrzał. Zawahał się, nagle obstawił dwadzieścia trzy maksymalną stawką, w ostatniej chwili podsunął jeszcze jakąś potworną sumę na czerwone…

Dwadzieścia trzy wyszło. Czerwone, rzecz jasna, również.

Ani Elunia, ani Barnicz nie odezwali się nawet jednym słowem. On odwrócił głowę, uśmiechnął się, popatrzyli na siebie. Elunia poczuła zawrót głowy.

Barnicz natomiast zachował pełną trzeźwość umysłu i praktyczny rozsądek. Dziewczyna była z takich więcej uduchowionych, najwyraźniej w świecie miewała jasnowidzenia. Jednakże do jego życiowych celów nie mogła się nadawać, za dużo byłoby z nią kłopotów, coś w niej tkwiło takiego, nie do zwalczenia, co zwaliłoby na niego nadludzkie wysiłki. Żadnych przesadnych wysiłków sobie nie życzył, był w końcu starszy od niej o dwanaście lat i wyobrażał sobie, że to ostatnia chwila na urządzenie życia na właściwym poziomie. Ona młoda, ma czas. A w ogóle on bezwzględnie woli chude i ogniste brunetki o zwyrodniałych upodobaniach seksualnych i nie będzie się zajmował kształtowaniem niewinnych i opornych panienek…

– Idź sobie stąd teraz – powiedział półgłosem. – Cud zdarza się raz…

Szczęście, przepełniające Elunię, kiedy wracała do swojego automatu, miało oblicze nadziemskie…

* * *

Od czasu do czasu musiała kupować sobie coś do jedzenia. Wielki magazyn BILLI na Mokotowie pasował jej doskonale, miała niezbyt daleko, podjeżdżała samochodem, robiła zakupy na zapas i udawała się w dalszą drogę. Okres zimowy sprzyjał zachowaniu świeżości produktów, wożonych w bagażniku.

Podjechała i teraz, nazajutrz po wydarzeniach w kasynie, po dwóch godzinach spędzonych z zachwyconym nią mężczyzną i na samym początku umówionych służbowych spotkań. Dokonawszy zakupów, wyjechała wózkiem sklepowym na zewnątrz i zbliżyła się do swojego bagażnika.

W tym momencie ujrzała Kazia.

Wyglądało na to, że również robił zakupy, bo odebrał właśnie swoją złotówkę z wózka sklepowego i podszedł do samochodu. Stał na samym skraju parkujących, przodem do wyjazdu. Otworzył drzwiczki i wsiadł bez pośpiechu.

Gdyby na miejscu Eluni znajdowała się Jola, zgodnie z zapowiedzią rzuciłaby się ku niemu i rozstrzygnęła sprawę, sprawdzając tożsamość osobnika. Zdążyłaby pięć razy. Raz wreszcie byłoby wiadomo, gdzie się ten piekielny Kazio znajduje, oszukuje Elunię czy nie.

W wykonaniu Eluni taka akcja nie wchodziła w rachubę. Nie dalej jak przed trzema kwadransami rozmawiała z Kaziem przez telefon i usłyszała, że jest w Oslo, dzwoni z lotniska, zaraz leci do Kopenhagi, a pojutrze wraca do Warszawy. W ciągu trzech kwadransów nie zdołałby się przemieścić stamtąd tu, chyba że przeniosłaby go siła nadprzyrodzona. Na jego widok oczywiście skamieniała i nawet nie drgnęła, patrząc, jak Kazio zapala światła i odjeżdża.

Dawno znikł jego samochód, kiedy Elunia się wreszcie ruszyła, oszołomiona, zdumiona i oburzona. Niewątpliwie był to Kazio, rozpoznała nawet jego kurtkę, samochód również należał do niego, chociaż owszem, podobnych kurtek i toyot w mieście było dużo. Należało popatrzeć na numer rejestracyjny, ale nie była zdolna do przeniesienia wzroku z faceta w środku na tablice na zewnątrz i ostatecznego dowodu nie uzyskała. Jednakże był to Kazio…

Co, na litość boską, właściwie wyprawiał? Dlaczego wmawiał w nią Norwegię, skoro siedział w Warszawie? Po telefonie do Kopenhagi uwierzyła już, że istotnie plącze się po Skandynawii, i więcej nie sprawdzała, teraz na nowo nabrała wątpliwości. Gdybyż przynajmniej miał brata, ale nie, miał tylko siostrę, nawet nieco podobną, niemniej jednak bez zarostu. Siostra nie musiała się golić, broda jej nie rosła, jako sobowtór odpadała w przedbiegach.

Znalazłszy się u swoich zleceniodawców, musiała wyrzucić Kazia z umysłu, chociaż zaintrygował ją szaleńczo i zająć się zawodem. Na końcu miała Parkowicza, umówiła się z nim, a zarazem z Agatą, znów w Konstancinie, bo Agata też chciała obejrzeć projekty reklamy. Ukojona nieco wczorajszym wieczorem, mogła się wyrzec Stefana aż do jutra i wizyty w kasynie nie planowała.

Od właściciela firmy budowlanej wyszła o wpół do czwartej i w chwili kiedy wychodziła, chwytał słuchawkę dzwoniącego telefonu. Zamykając za sobą drzwi, usłyszała jeszcze jego zdenerwowany okrzyk.

– Co…?! Rany boskie! Zaraz przyjeżdżam!

Prawie zepchnął ją sobie z drogi, wypadając na zewnątrz z kurtką w ręku, krzyknął do sekretarki, że ma katastrofę w domu, i runął do samochodu. Zanim wyjechał z ciasnego kąta parkingu, stojąca z boku Elunia też była gotowa do jazdy. Ruszyła za nim.

Nie miała najmniejszego zamiaru towarzyszyć mu do owego dotkniętego katastrofą domu, wcale nie chciała śledzić go ani pilnować. Drgnęło w niej współczucie, ale na tym koniec, zajęta była w tle Stefanem, na wierzchu irytującym Kaziem, a dodatkowo zakupami, które należało dowieźć do domu i umieścić w lodówce. Do Konstancina wybierała się dopiero po piątej. Jednakże biała mazda ciągle była przed nią, tłok na jezdni nie pozwalał jej przyśpieszyć i Elunia, jadąc w kierunku własnego mieszkania, wciąż miała przed sobą pana Zielińskiego, swojego zleceniodawcę.

Pan Zieliński wyplątał się wreszcie z korka na Czerniakowskiej i jak szaleniec popędził przez Stegny i Dolinę Służewiecka. w stronę Puławskiej. Elunia jechała identycznie, tyle że nieco wolniej. Kiedy skręcała do siebie, przed jedną z mijanych willi ujrzała białą mazdę, zaparkowaną byle jak, i bez wielkiego zainteresowania pomyślała, że pan Zieliński mieszka blisko niej. Bez sensu było zatem umawiać się na Bartyckiej, następnym razem zaproponuje mu spotkanie w domu.