Kanarek, jakby dla potwierdzenia, zaćwierkał i przygotował się do śpiewu, pani Kapadowska przypomniała sobie, że na noc należy go przykryć, i zaczęła szukać odpowiedniej szmaty. Bieżan skupił wszystkie siły.

– Otóż to – rzekł, starając się o ton energiczny i sam oceniając go jako raczej rozpaczliwy. – Pani samochód o godzinie osiemnastej szesnaście wyjechał z szosy na Konstancin-Jeziorną i pojechał w kierunku Warszawy. To jest fakt stwierdzony. Zeznała pani, że nie opuszczała pani domu. Jak pani to wyjaśni?

– Nijak – odparła pani Kapadowska. Przykryła kanarka i również usiadła przy stole, odsuwając sobie sprzed twarzy kota. – W ogóle nie rozumiem, co pan mówi. Mój samochód sam nie jeździ, a jeśli nawet, to nie najlepiej mu to wychodzi. Raz spróbował, bo nie zaciągnęłam hamulca i od razu trafił w drzewo. Teraz już mogę panu porządnie opowiedzieć, co robiłam, bo jak pański kolega tu był, jeszcze się organizowałam i źle mi się rozmawiało. Proszę bardzo. Chce pan?

Bieżan chciał. Miał wielką nadzieję, że w trakcie opowieści podejrzanej zdoła odzyskać pełnię równowagi. Cofnął nieco nogi, czując na nich żółwia, łypnął okiem na królika i skupił się służbowo.

– O drugiej – powiedziała pani Kapadowska – wracałam z Żoliborza i wstąpiłam do znajomych. Na swoje nieszczęście. Znajomi wyjechali do Austrii na narty, mamusia znajomych, też ją znam, w dwie minuty po moim przyjściu dostała ataku serca. Pogotowie zabrało ją o czternastej trzydzieści pięć, stąd wiem, że pogotowie zapisało godzinę. Te wszystkie zwierzęta to nie moje, chociaż też znajome, tylko ich. To co miałam zrobić? Nie mogłam zamieszkać u nich, wygarnęłam całą menażerię i przywiozłam do siebie i jeszcze po drodze wysypało mi się pożywienie dla rybki, nie wiem, co ona jada. Ukopać jej robaków…? Złota, nie złota, ale jednak ryba…? Tu w domu byłam za dwadzieścia czwarta, to wiem od sąsiadki, spotkałam ją na dole i pomogła mi, patrzyła na zegarek, bo o czwartej miała gościa i śpieszyła się, żeby zdążyć. Jeszcze w windzie mówiła, że chyba wcześniej nie przyszedł i pod drzwiami nie stoi. A potem już byłam tutaj bardzo zajęta, wszyscy mi pomagali, ale godzin nie zapisywałam. Tamta sąsiadka przyniosła sałatę, dla królika i dla żółwia, on rzeczywiście jada sałatę, ten żółw, sama widziałam. Dostałam kości dla psów, a moja przyjaciółka przywiozła dwie puszki kociego jedzenia. Smakuje im. I jeszcze druga sąsiadka kupiła mi dodatkowe mleko. Telefonów miałam tysiąc. I pan uważa, że w tej sytuacji mogłam wyjść z domu i jechać gdzieś tam?

Bieżan sam się poczuł skołowany zoologicznymi problemami, ale przekonanie o obłędzie pani Kapadowskiej zdecydowanie w nim zbladło. Co do rybki, wiedział z pewnością, iż spożywa dafnie, obrzydlistwo, sprzedawane w sklepach zoologicznych…

– Rybce dałam tartą bułkę – dołożyła jeszcze smętnie pani Kapadowska. – Jak zgłodnieje, to zeżre.

– Rosówek o tej porze roku pani nie uświadczy – powiedział Bieżan całkowicie wbrew sobie. – Poproszę panią o nazwiska tych wszystkich osób, które pani wymieniała, wierzę pani w stu procentach, ale formalności muszę dopełnić. No i co do samochodu…

Pani Kapadowska żadnych nazwisk nie zamierzała ukrywać. Co do samochodu natomiast, wyznała bez oporu, iż alarmu nie posiada.

– Moja przyjaciółka ma alarm i wyło jej strasznie w nieodpowiednich miejscach. Na cmentarzu, kompromitacja okropna, o mało się nie spaliła ze wstydu. To ja nie chcę.

– Pożyczała pani komuś kluczyki?

– Nikomu niczego nie pożyczałam. Ona nie bardzo nowa, ta skoda, i nikt się na nią nie łaszczy. Albo nią jeżdżę, albo stoi pod domem.

– Strzeżony ten parking…?

– Ten nie. Tamten, z drugiej strony, owszem. Nie korzystam.

– Z tego wynika – rzekł Bieżan powoli, zaczynając wreszcie rozsądnie myśleć – że gdyby ktoś ten pani samochód wypożyczył sobie, pojechał gdzieś i wrócił, pani by w ogóle o tym nie wiedziała?

– Raczej nie, bo nawet nie wiem, co mam na liczniku. Chyba żeby coś tam zmienił…

Jeden z kotów, ten trójkolorowy, zdecydował się wreszcie na dokonanie próby. Wsparł się przednimi łapami na szklanej płytce, przykrywającej akwarium, i przesunął ją kawałek, tak, że sam narożnik zrobił się wolny. Drugi kot zainteresował się tym gwałtownie, wspiął się na akwarium i zajrzał do otworu. Spróbował łapką przepchnąć szybę dalej, poruszyła się odrobinę i dostęp do rybki objawił się jakby w zaraniu.

– No i widzi pan? – powiedziała melancholijnie pani Kapadowska. – Ja w ogóle nie pójdę spać. Albo przywalę to jakimś kamieniem, bo ja nie wiem, złota rybka może im zaszkodzić. Chyba nie mam kamienia…

Bieżan znów musiał zdobyć się na wysiłek.

– Chciałbym panią poprosić o zejście na dół i sprawdzenie, czy w tym pani samochodzie nie ma żadnych zmian. Z całą pewnością został dostrzeżony na ulicy Puławskiej…

Pani Kapadowska okazała się nagle zaskakująco inteligentna.

– Ktoś mógł przyczepić na innej skodzie moje numery, co? Jakieś przestępstwo nią popełnił i pan musi sprawdzić, podwędził moją czy nie? Nie mam teraz głowy do przestępstw, ale dobrze, zejdziemy, tylko tu muszę wszystko zabezpieczyć. Cholerne koty, co by tu… Psy wypuszczę później i zamienię na królika, moment… Z rybką najgorzej. Zaraz, czymś to trzeba przycisnąć…

Zdaniem Bieżana pani Kapadowska przeceniała możliwości kotów, ale w końcu znała je lepiej. Pomógł jej przygnieść szklaną płytę walizką, wypełnioną książkami. Rybce taki dach nad głową mógł się nie podobać, niemniej zabezpieczał ją przed zakusami drapieżników.

– Gdzie on jest, ten mój samochód? – spytała zdziwiona pani Kapadowska już na dole. – Tu go postawiłam, słowo daję… A, tam stoi. No, może się mylę, ale zdawało mi się, że akurat tu miałam miejsce. Popatrzmy…

W pięć minut później Bieżan zyskał pewność, iż tajemnicze osoby posłużyły się nielegalnie samochodem pani Kapadowskiej, która wręcz granitowe pamiętała jedno. Wiozła z Żoliborza całą menażerię i żółw napaskudził jej na siedzenie pasażera obok kierowcy. Nie miała czasu tego usuwać, a teraz siedzenie było czyste.

– Powiem panu prawdę – rzekła do Bieżana jakoś zupełnie innym tonem. – Skoro pan mnie tu znalazł, pewnie pan wie, że ja jestem z zawodu doktorem medycyny. Naukowcem, nie praktykiem. Ale takie rzeczy jak higiena mam w sobie. Może mi się pomylić wszystko inne, czas, na przykład, ale brud do usunięcia zostaje. Położyłam go na fotelu, bo się bałam, że mi wejdzie pod któryś pedał. Na te żółwie bobki mogę przysięgać, ile się panu podoba.

Żółwie bobki przesądziły sprawę…

Świecił się jeszcze domowy kiosk, czynny do północy, z którego był widok na parking. Świeciły okna na pierwszym piętrze. Bieżan, na ile mógł, przeprowadził błyskawiczne śledztwo. Nie ulegało wątpliwości, że samochód pani Kapadowskiej został wypożyczony, najprawdopodobniej bez wiedzy właścicielki.

Kiosk zaświadczył, iż czerwona skoda wjechała tu, gdzie stoi, pomiędzy godziną szóstą dziesięć, a siódmą. O szóstej jeszcze jej nie było, o siódmej zaś już stała, co zostało dostrzeżone i stwierdzone przypadkiem, bez najmniejszego zainteresowania.

W mieszkaniu na pierwszym piętrze znajdowała się szalenie zdenerwowana żona, która od powrotu z pracy, to znaczy od szesnastej piętnaście, tkwiła w oknie, czekając na męża, wracającego z Rzeszowa. Dawno powinien już być, miał przyjechać wczesnym popołudniem, bo na piątą byli zaproszeni na parapetówę u znajomych. Wyglądała na niego bez przerwy z nadzieją, że jeszcze zdążą, potem zaczęte być zła, potem zdenerwowana, a teraz już w ogóle nie wie, co myśleć, i niemal przytomność traci, bo Jezus Mario, jakiś wypadek albo co, to wschodnie tereny, może ruska mafia, on oplem jedzie! Nie wie, gdzie dzwonić, żeby zapytać, a w ogóle nie ma telefonu…

Bieżan zrobił jej grzeczność, widząc wyraźnie, że inaczej się z nią nie dogada. Posłużył się własnym telefonem komórkowym i w pięć minut uzyskał informację, że owszem, wypadek pod Rzeszowem był, ściśle biorąc nastąpił bliżej Tarnobrzegu, niezła kraksa, ale żaden Biernacki nie został w niej poszkodowany. Nigdzie na tej trasie nie padł ofiarą niczego.