Изменить стиль страницы

– Słowo honoru.

– Jak to linijką?

– On nam jeszcze wczoraj opowiadaj już po twoim wyjściu, że ten jego cały dyrektor przysłał go tu z marszu. Nawet nie zdążył wziąć żadnych pieniędzy, ja go wożę i ja mu pożyczam na jedzenie oraz hotel. Dowiedział się przez telefon, godzinę później już jechał. A wiesz, tu się jednocześnie odbywa duńska kontrola, bardzo drobiazgowa, przy użyciu różnych sprzętów do ważenia mierzenia i tak dalej. Oni tu przecież mają całe wysoko wyspecjalizowane laboratorium. Jedno pomieszczenie w tym laboratorium mu wypożyczyli, boby nie miał się gdzie podziać. Przecież o tym jego dyrektorzy też nie pomyśleli. No i biedak teraz nosi wiaderkiem ryby z kutra, mierzy tą linijką i wyniki pomiarów zapisuje w zeszycie do matematyki swojej córki, bo jeszcze jej go zdążył zwinąć w ostatniej chwili przed wyjazdem z Polski.

– O mój Boże – powiedziałam, pełna współczucia dla sympatycznego skądinąd inspektora. Moje współczucie pogłębiała świadomość, że za chwilę sfilmujemy go razem z jego linijką i zeszytem do matematyki. Swoją drogą ciekawe, jak się dziecko wytłumaczyło w szkole. Ale może nie ma dzisiaj matematyki, jutro coś nakłamie, a pojutrze tatuś odda jej kajecik. – To chyba ja naprawdę pójdę po Pawła, bo jeszcze gość skończy pracę i przepadnie mi taka ładna sekwencja.

Tymon zaśmiał się.

– Ale z ciebie kotek. Miła, urocza dziewczyna wieczorem przy kolacji, a rano nie waha się pokazać jak przyzwoity człowiek robi z siebie głupka.

– On tu nie jest jako przyzwoity człowiek, tylko jako przedstawiciel państwowej instytucji kontrolnej. I nie robi z siebie głupka prywatnie, tylko służbowo. Może jak go zobaczy w telewizji ten jego dyrektor, to wykona jakąś pracę myślową, może nawet dojdzie do jakichś wniosków. Powiedz, na moim miejscu miałbyś skrupuły?

– Skrupuły pewnie miałbym, ale swoje bym zrobił…

– No widzisz. Ja tak samo. Przykro mi, że to na niego padło, ale na drugi raz niech się nie zgadza na takie szalone eskapady; jeżeli oczywiście kocha swoją firmę.

Owinęłam się porządnie wiatrówką i poleciałam do Pawła, który właśnie ćwiczył pochłanianie szprotek przez rurę. Jak tylko go dopadłam i zaczęłam namawiać do wyjścia z kutra, z budynku na nabrzeżu wyszedł nasz ulubiony inspektor z wiaderkiem i skierował się prosto w naszą stronę.

– Paweł, patrz, on chyba idzie po następną partię rybek do kontroli. Ty kręć jak leci. A jak już pokażesz go przy pomiarach, to ja go odpytam, co mu wyszło.

Paweł niechętnie oderwał się od swojej ulubionej rury ze szprotkami i skierował obiektyw w stronę inspektora. Ten zaś – jak na zamówienie – podszedł do naszego kutra, dostał od Duńczyka pojemnik z rybami, przesypał je do swojego wiaderka i odmaszerował, a my za nim.

W tym kawałku laboratorium, które uprzejmi Duńczycy użyczyli mu do pracy, poczekaliśmy chwilkę, aby obiektyw odparował (zawsze zaparowuje, kiedy przechodzi się z zimnego do ciepłego), po czym sfilmowaliśmy przedstawiciela polskiej kontroli, jak z całą powagą bierze z wiaderka po jednej rybce, przykładają do szkolnej linijki, wrzuca do drugiego wiaderka – pewnie też pożyczonego od Duńczyków – z pomierzonym już rybim pogłowiem, a wynik pomiaru zapisuje w zeszyciku.

Wreszcie uznałam, że mam dosyć tej ponurej zabawy. Krysia podpięła się do Pawła, a ja stanęłam frontem do kamery i zaraportowałam:

– Oprócz duńskiej instytucji, którą protestujący przeciw poczynaniom Tymona Wojtyńskiego rybacy mogliby uznać za niewiarygodną, kontrolę zawartości ładowni duńskich kutrów prze prowadza również delegowany przez polski Urząd Morski inspektor. Obserwowaliśmy tę kontrolę i teraz chyba możemy już pana inspektora zapytać o wyniki.

Tu artystycznie odwróciłam się ku inspektorowi i podetknęłam mu mikrofon pod nos.

– Czy te szprotki, które pan tu mierzył, odbiegają swymi rozmiarami od normy?

Trochę z drżeniem serca zadawałam to pytanie. A jeśli facet powie, że są za małe, że to bandyctwo łapać takie rybie niemowlaki? No, no, czyżbym się jednak zaangażowała osobiście? Zawodowcy tego nie robią!

– Nie, proszę pani – odpowiedział mi uczciwy inspektor. – Ponad dziewięćdziesiąt procent złowionej ryby według mnie odpowiada całkowicie normom.

– Dziewięćdziesiąt procent; czy to wystarczy dla obalenia za rzutów?

– W zupełności. Zawsze przecież trzeba się liczyć z pewną ilością ryb niewymiarowych.

– Można więc wysuwać przypuszczenie, że połowy prowadzone przez duńskie kutry czarterowane przez pana Wojtynskiego zagrażają zasobom Bałtyku?

– Absolutnie nie.

Cudny człowiek. Miałam ochotę rzucić mu się na szyję, ale zachowałam pokerowe oblicze i ponownie spojrzałam zimnym wzrokiem w obiektyw.

– Pozostaje nam tylko czekać, czy wyniki duńskiej kontroli państwowej będą podobne.

Zdecydowanie miałam szczęście tego dnia! Bo zanim Paweł zdążył wyłączyć kamerę, podbiegł do nas Wojtynski, wlokąc za sobą jakiegoś faceta. Na wszelki wypadek podstawiłam mu od razu mikrofon. I słusznie! Powiedział bowiem, lekko zdyszanym głosem, przytomnie nie zwracając się do mnie po imieniu:

– Pani redaktor, mamy już duńskie wyniki, to jest pan inspektor… – tu wymienił nazwisko bardzo duńskie, ale nie zapamiętałam. Jakiś Jens Jansen, albo Jan Jensen, coś takiego.

Poprosiłam Duńczyka o podanie mi ichnich wyników, przy czym ja mówiłam po polsku, na cześć polskiego telewidza, a Tymon jednocześnie tłumaczył Duńczykowi na angielski.

– Dziewięćdziesiąt cztery procent ryb w granicach normy – po wiedział facet nosowym głosem.

– Czy stwierdzili panowie obecność w ładowniach innych ryb na przykład dorsza lub łososia? – zapytałam jeszcze, bo przypomniałam sobie, że tego też się nasi rybacy czepiali.

– Jak zwykle, trochę tego było – odrzekł Duńczyk tonem znamionującym głębokie lekceważenie. – Bardzo niewiele. Pojedyncze sztuki. Nie ma o czym mówić.

Podziękowałam.

Po czym to Tymon rzucił mi się na szyję. Ale ponieważ wszyscy natychmiast poszli w nasze ślady, nawet Krysia wycałowała spłoszonego nieco (choć raczej zadowolonego) Duńczyka, więc nikt chyba nie zauważył, że Tymon zrobił to z nadzwyczajną ekspresją i nie puszczał mnie jakiś czas z objęć.

Po niekontrolowanym wybuchu radości wróciliśmy do pracy. Pawełek sfilmował tę całą duńską kwitologię – na specjalnych blankietach, a jakże, z rubryczkami ładnie wypełnionymi za pomocą komputera, a potem poszliśmy zdokumentować port za dnia. Leniwe i niemrawe słońce bowiem zaczęło robić swoje, choć zza gęstej warstwy chmur. Ale jednak pojaśniało. O dziewiątej! A zawieje pojawiały się już tylko co jakiś czas.

W sumie o dwunastej mieliśmy już wszystko, z figurami. Jeszcze nas nawiedziła duńska telewizja, zawiadomiona o aferze przez rozwścieczonych szyprów. Z ochotą powiedzieliśmy do duńskiej kamery, co nas przywiodło do Danii i co mamy w materiale. Jeszcze porozmawialiśmy sobie z tymi szyprami, którzy rzeczywiście odgrażali się bojkotem polskich kutrów w duńskich portach, pytali też, kto zwróci panu Wojtyńskiemu tę całą forsę, którą on straci, kiedy im wypłaci odszkodowania za zerwane umowy, jak również tę forsę, którą straci, nie łowiąc dalej. Jeszcze narobiliśmy masę obrazków na zaś i na wszelki wypadek. No i jeszcze wykonałam telefoniczną korespondencję dla kolegi Filipa, bardzo zachwyconego rezultatami afery.

O pierwszej jedliśmy już obiad w tej samej restauracji, co wczoraj kolację.

I tu stanęła sprawa powrotu do Polski.

Marek, który wyraźnie miał niedosyt pracy za kierownicą, był za tym, żeby zjechać Jutlandią w dół, przekroczyć granicę z Niemcami i już do końca przez Niemcy wracać lądem.

Zakrzyczałyśmy go obie z Krysią.

– Mareczku, zwariowałeś – powiedziała Krysia z wyrzutem. – Chcesz, żeby Wicia jechała tyle czasu na siedząco?

Mareczek się zawstydził. Trochę bez sensu, bo i tak głównie trzeba było jechać, a płynąć tylko przez kawałek Bałtyku. Nie wiedział, że nam chodziło o ten prom duńsko-szwedzki i wolnocłowe perfumy.