Изменить стиль страницы

– O mój Boże, o mój Boże, nie mogę na to patrzeć, Matko Boska…

– Pani Zosiu – powiedziałam – nie boi się pani tak tą piłą… bez żadnej osłony?

– A czego mam się bać?

– No przecież, gdyby pani straciła równowagę…

– To by mnie przecięło na pół – dokończyła beztrosko. – Nie ma strachu, ja to robię od lat!

Popatrzyliśmy na siebie. Pani Zosia miała, niewątpliwie, bardzo porządnego i pracowitego anioła stróża. Może jej nie uchronił przed reformą Balcerowicza, ale i tak miał sporo zajęcia.

W poniedziałek nic już więcej nie robiliśmy. Wypiliśmy wreszcie tę setkę – setka jest tu wartością raczej symboliczną, bo koledzy wytrąbili znacznie więcej, a Marek oraz ja z kotusiem – zero, z powodów oczywistych. Przyjaźń ekipy z panią Zosią (pan Zdzisio w tym stadle pełni raczej rolę bierną) zacieśniła się niezmiernie. Nic dziwnego, bo ekipa jest sympatyczna, a pani Zosi też niczego nie brakuje. Kładła potem na rękę wszystkich trzech, bo się uparli, że jeszcze spróbują. Najbardziej jednak pokochała Pawełka – i to z wzajemnością. Bardzo serdecznie się ściskali na dobranoc.

Nocowaliśmy w pobliskim Wałczu w hotelu, dosyć podłym. Ciepłej wody nie było, że o barze z herbatą nie wspomnę. Ale namówiłam recepcjonistkę, żeby mi zrobiła swojej prywatnej herbaty. Zwierzyłam się jej, że jestem w ciąży i to jej podziałało na wyobraźnię. Oraz damską solidarność.

We wtorek świtkiem zaczęłam wewnętrzną linią hotelową dzwonić do kolegów, żeby sprawdzić, czy już się zreanimowali. Paweł, zaspany, ale żywy, odebrał telefon w miarę szybko. Z Markiem było nieco gorzej, ale po kilkunastu sygnałach zgłosił się, mocno niezadowolony z życia. Telefon do Bereta wypadł mi nieco dziwnie. Po kilku sygnałach jakby podniósł słuchawkę, potem coś dźwięknęło i zapadła cisza. Z daleka dobiegała tylko muzyczka, taka, jaką często słyszy się w telefonach, czekając na połączenie. Oraz dziwny, trudny do określenia odgłos.

Nie mogąc dodzwonić się do Bereta, spróbowałam do recepcji. Ale i mój telefon nagle przestał działać.

Zezłościłam się, ubrałam byle jak i zeszłam do recepcji osobiście. Powiedziałam tej samej co wczoraj, życzliwej panience, jaki mam kłopot.

Teraz ona zaczęła próbować. Rezultat był żaden.

– Strasznie mi przykro – powiedziała w końcu zaczerwieniona z wysiłku – ale nic mi nie wychodzi, to połączenie jest jakieś dziwne. Ja dopiero niedawno tu pracuję, może jeszcze nie znam tej centrali tak dobrze… A może pani zadzwoni do tego pana na komórkę?

– On nie ma komórki. Jakby miał, to bym to już dawno zrobiła. Proszę pani, chodźmy tam. Niech pani weźmie zapasowe klucze, może mu się coś stało.

Zdenerwowałam się. Może mu ta setka zaszkodziła? Ale Beret ma mocną głowę. Co to dla niego taka ilość trunku! Boże, może naprawdę coś się stało.

Wbiegłyśmy na piętro. Recepcjonistka, której udzieliło się moje zdenerwowanie, wetknęła klucz do zamka i zaczęła nim gmerać. Bez rezultatu.

Serce podeszło mi do gardła. Rąbnęłam pięścią w drzwi.

Otworzyły się. Nie były wcale zamknięte na klucz.

Na miękkich nogach weszłam do pokoju.

Radio cicho grało. To była ta muzyczka, którą słyszałam.

Częściowo przykryty kołderką, a częściowo na niej, wystawiając kosmate nogi na świeże powietrze, leżał sobie w łóżeczku mój kochany kolega dźwiękowiec. Chrapał. W ręce dzierżył słuchawkę telefoniczną, na której ufnie oparł policzek. I spał jak dziecko. Musiał odebrać ten mój telefon, przyłożyć słuchawkę do ucha i natychmiast zasnąć.

Zdążyłam już tyle sobie nawyobrażać, że ulga mnie dosłownie powaliła. Moje miękkie kolana zmiękły całkiem i zemdlałam, jak się zdaje.

Kiedy się ocknęłam, wszyscy trzej koledzy stali nade mną, ciężko przerażeni. W towarzystwie równie przerażonej recepcjonistki. Wyglądali tak, że dostałam ataku śmiechu. Było mi wprawdzie nieco niedobrze, ale widok trzech facetów niekompletnie ubranych i z oczami na słupkach był po prostu zniewalający.

A jak się ucieszyli, że jednak żyję!

Śniadanie hotelowe było obrzydliwe, ale i tak mi się nie chciało jeść. Wzięłam, bo było w cenie pokoju, ale zeżarli je kochani koledzy. Mówili, że z nerwów bardziej ich ssie.

Zanim dojechaliśmy do wiochy pani Zosi, wydobrzałam całkowicie.

Nawet mi się spodobało takie mdlenie. Przynajmniej przekonałam się, że koledzy się mną przejmują.

– A coś ty – powiedział wprawdzie cyniczny Beret – my po prostu nie chcemy mieć żadnych zwłok w ekipie!

– To straszny kłopot, taki nieboszczyk znienacka, policja może się przyczepić – zamruczał Marek, dodając gazu, bo chcieliśmy złapać poranne klimaty, a czas uciekał.

– Właśnie – dodał Paweł, przewracając oczami. – Materiał zaczęty, nieskończony, rozpaprany; nie byłoby wiadomo, jak to rozliczyć…

Ale już do końca zdjęć cackali się ze mną jak ze śmierdzącym jajkiem. Zauważyłam, że stale któryś z nich miał mnie na oku.

Przeważnie pilnował mnie Marek. Pawełek bowiem, pospołu z biegającym za nim na kablu Beretem, dokumentowali zmagania pani Zosi z polnymi kamieniami.

To było coś niesamowitego. Pani Zosia nie tylko bowiem zbierała kamienie leżące na polu. Również wyrywała je z ziemi, a czasami były w nią wrośnięte do połowy. Jednemu nie mogła dać rady.

– Och ty, ty sobie nie myśl, że cię tak zostawię – syczała i stękała przez zaciśnięte zęby, próbując jednocześnie podważyć głaz łomem. – Tak nie może być. Nie wygrasz! Muszę cię zabrać… No chodź, chodź do mnie, ty draniu…

W końcu jednak nie zdołała go wyciągnąć. Pogroziła mu zaciśniętą pięścią.

– Ja tu wrócę po ciebie, czekaj…

Nie chodziła, ale biegała po tym kamienistym poletku. Mniejsze i większe kamienie najpierw układała obok siebie po kilka, potem zaś brała ich całe naręcze i biegła z nimi do traktora z przyczepką. W kabinie siedział sercowy pan Zdzisio i obserwował jej wysiłki, wzdychając ciężko. Pewnie by jej pomógł, gdyby mu to nie groziło zawałem.

– Patrz, Wicia – mówił do mnie z podziwem Marek. – Ja bym tego nie uniósł! Jeden, dwa, ale ona bierze po pięć na raz!

Przyczepką zapełniała się. Pani Zosia miała swój urobek i my mieliśmy swój. Paweł ciężko dyszał.

– Będzie? – Pani Zosia popatrzyła na niego pytająco.

– Będzie – odpowiedział, kiwając głową.

Nagle pani Zosia podskoczyła w miejscu.

– Jak to będzie? Przecież mi jeszcze został ten jeden, co mu obiecałam, że do niego wrócę!

Obróciła się i pognała przez pole, a za nią Paweł i Beret.

Z daleka widziałam, co się działo.

Pani Zosia z furią natarła na głaz, wciąż wbity w glebę. Spróbowała parę razy łomem, w końcu objęła go ramionami, zaparła się i wyszarpnęła ogromny kamień z ziemi! Pogalopowała do swojego traktorka, cisnęła głaz na kupę i z błyskiem w oku mruknęła:

– Mówiłam ci, że po ciebie wrócę!

– Popatrz – mówił do mnie Paweł, kiedy wracaliśmy już do domu, nakręciwszy jeszcze kilka scenek z panią Zosią w stacji paliw i przy zdawaniu kamieni. – Gdybyś napisała taką rolę dla aktorki, to nawet największa na świecie, najzdolniejsza aktorka zrobiłaby ci z tego kupę nie do przyjęcia. To po prostu nie mogłoby wypaść naturalnie. A ona naprawdę z tymi kamieniami rozmawiała. Beret, nagrałeś to porządnie? – zwrócił się nagle do dźwiękowca, zatopionego w rozmyślaniach na tylnym siedzeniu.

– Tak, tak, oczywiście, bardzo porządnie. – Beret najwyraźniej myślał już o czymś innym. A może raczej zasypiał snem sprawiedliwego.

– A słuchaj, Wika, jakie mi wyszły obrazki pod słońce, ona sylwetkowo z tymi kamieniami w objęciach… Kiedy montujesz?

– Za jakiś tydzień dopiero. Ale będę wcześniej przeglądać, to przyjdź.

– A jak ty się czujesz? – przypomniał sobie nagle.

– Bardzo dobrze, tylko mi się spać chce.

– No to śpimy. Beret już dawno odleciał.

No to poszliśmy spać. Z wyjątkiem biednego Marka, który włączył sobie radio i jechał.