Pani Ania kichnęła.
– No, ale my tu zawracamy pani głowę, a to czekanie potrwa, jak się znam na rzeczy. Nawet na pogotowie ludzie czekają i umierają w międzyczasie.
W ciągu następnych piętnastu minut dowiedziałam się, że koniec świata, przewidywany na lipiec, był prawdopodobnie źle obliczony i nastąpi tuż-tuż. Deszcz będzie padał przez najbliższe tygodnie, lato szybko minie, a zima na pewno będzie ciężka i da się nam we znaki. On dostanie zapalenia płuc, a samochód ma na pewno zalany gaźnik. Drogi są niemożliwe, jego Ania się roztyje, a on zawsze mówił, że dobrze nie będzie, i dzięki temu rozczarowanie nie ma do niego dostępu.
Uśmiech nie schodził mu z twarzy. Promieniał wiedzą, świadomością, znajomością świata, ludzi i praw przyrody. Pani Ania siedziała przy nim wymięta, z przestraszonymi oczyma, potakująca i bierna.
Kiedy pan przypominał sobie wszystkie wypadki, że ktoś komuś nie udzielił, nie przyjechał na czas, spóźnił się przed bramą zawył klakson. Poderwałam się. Samochód pomocy drogowej niecierpliwił się na drodze.
– Już przyjechali – powiedziałam z ulgą.
– Tak szybko? – Na twarzy obcego zobaczyłam po raz pierwszy rozczarowanie.
Pani Ania uśmiechnęła się, a on zamilkł. Wyszli.
Stanęłam w oknie. Na zachodzie chmury zrobiły miejsce słońcu. Od wschodu powoli na niebo wypełzała wyblakła tęcza. Krople drżały w trawie, mokra ziemia odbijała ostatnie promienie. Złocista mgła podnosiła się i łagodnie kolebała.
Drogą przejechała najpierw pomoc drogowa, potem mały fiacik. Rozpryskiwał wodę wysoko, opadała z szumem. Na pewno będzie miał pecha, kogoś ochlapie, lub nie zamknie szyby i ktoś mu naleje wody do środka. Albo złapie go policja za przekraczanie szybkości. Albo złapie gumę, bo przecież życie jest wredne.
Przez moment pomyślałam sobie, że właśnie takie wredne życie to dla niego szczęście. Pracowicie planuje złe rzeczy, które się muszą przydarzyć. A nie daj Boże, jeśli obejdzie się bez przewidzianych trudności. Żadnej satysfakcji, żadnej radości, żadnego dreszczyku. Tylko nieprzyjemne rozczarowanie – takie jak ta pomoc drogowa, która za szybko przyjechała. Pocieszyłam się, że może przynajmniej zapłacił za tę usługę tak dużo, iż poczuł się orżnięty. Niech ma coś w końcu z tego życia.
A następnie siadłam do komputera i pomyślałam, że zawsze coś się może zdarzyć. Odpisałam na dwanaście smutnych listów dwunastu skłopotanym osobom, w tym trzynastolatce, która chciałaby pożyczyć troszkę pieniędzy od naszej redakcji, żeby polecieć do Ameryki, bo dostała dwóję z matmy i nie wie, jak o tym powiedzieć w domu.
Chyba muszę skontaktować się ze szkołą Tosi. Ciekawe, jakie ma stopnie.
I pomyślałam, że ludzie mają to, co chcą. I już mi nie było żal pani Ani. Niech nie słodzi, skoro może utyć! I że już nigdy nie będę narzekać, że mi jest źle. Całe szczęście, że nie mam przy sobie mężczyzny.
Niebieskiego zostawiam sobie na koniec. Na deser.
Droga pani Judyto,
przekonała mnie pani, pani kurczak wigilijny jest rewelacyjny. To miłe. Obawiam się, że nie dorównam pomysłom pani przyjaciół, ale chętnie bym został jednym z nich, zwłaszcza że jak się dowiedziałem z pani listu, kocha pani zupełnie innego faceta który przyjechał do pani z daleka. A może to tylko licentia poetica…
Jezus Maria, co się dzieje? Jaki kurczak?
Zaglądam do komputera – o Chryste – połączyło mi dwa pliki, nie wyszłam ze swojego, tak byłam tą Tosią wzburzona, i wszystkie moje bazgroły połączyły się w jeden list, o matko! Mój list do pani od białego konia połączył się z moimi wspominkami, a wszystko to poszło do Niebieskiego! A do zawiedzionej kobiety od prezentów – poszły rybiki!
Nie mam po co żyć. Jestem skompromitowana jako profesjonalistka, jako kobieta, jako matka. Ilu statystycznym kobietom zdarzają się takie pomyłki? No ilu? pytam.
Nic nie mam do stracenia. Drukuję jeszcze raz list do tamtej kobiety, dopisuję przeprosiny – jadę do redakcji.
Naczelny rozjaśnia się na mój widok. Ani słowa o łechtaczce i seksie. Proponuje mi pisanie felietonów – pogodnych, miłych, przyjaznych ludziom. W stylu listów. Listy przejmie kto inny. Bo „pani Judyto, może dla szerszego grona będzie pani pisać, a o rybikach przy okazji”.
I uśmiecha się! Po czym dodaje:
– I do porzucanych mężczyzn też przy okazji.
Nogi się pode mną uginają. To znaczy, że śledził całą korespondencję! Czy naczelny nie ma nic innego do roboty? Nie musi pilnować pisma, tylko zajmuje się listami? Sprawdza mnie? Chce mnie wylać? To dlaczego proponuje mi stałą rubrykę?
– Gdyby pani wpadło do głowy coś o dawaniu, braniu, o tym, że ludzie nadmierną wagę przywiązują do pieniędzy, a przecież są prezenty, które płyną z serca, bardzo chętnie wydrukujemy na początek.
Palą mnie policzki. Spuszczam głowę. Czytał!
– Poza tym chciałbym, żeby pani pojechała na reportaż. Proszę się skontaktować z kierowniczką działu. Ona wszystko pani powie.
Hura!
Na ostatni list Niebieskiego odpisuję. Trudno. Nie jestem małą dziewczynką, która boi się odpowiedzialności. Nie pozwolę sobie na jakieś nierozsądne dziecięctwo, jestem dojrzałą, dorosłą kobietą. Muszę o tym pamiętać. Trzeba ponosić konsekwencje własnej indolencji i niedbalstwa.
Szanowny Panie,
w wyniku pomyłki doszedł do pana tekst, który nie był przeznaczony dla pana. Bardzo przepraszam, proszę mi wybaczyć, to się już nigdy więcej nie powtórzy, tym bardziej że zrezygnowano ze mnie jako z osoby, która odpowiada na listy.
Dziękuję za propozycję przyjaźni. W przeciwieństwie do moich niezbyt udanych kontaktów z płcią przeciwną na innym gruncie, na brak przyjaciół na szczęście nie mogę narzekać.
Z poważaniem, w imieniu redakcji…
Następny mężczyzna, przed którym się skompromitowałam.
Nie chcę pisać reportażu!
Otworzyłam kopertę od kierowniczki działu. Pełna jakichś idiotycznych pism urzędowych. Nie chcę pisać żadnego reportażu!
Nie mogłam spać. Siedziałam do wpół do drugiej nad tymi materiałami. Nie mogę zrozumieć, że na świecie dzieją się takie rzeczy! Ludzie mają chore, śmiertelnie chore dziecko, umierające dziecko, którym opiekują się non stop – a jakiś palant gminny próbuje ich wyrzucić z mieszkania, które zajęli jako pustostan sześć lat temu! Mieszkanko jest jednopokojowe, i to mnie tak wkurzyło, że nie obchodzi mnie dziura w nosie Tosi ani koty.
Rano wkładam garsonkę, podpinam włosy, maluję oczy, pakuję do torby całą korespondencję między rodzicami dziecka i urzędasem i jadę do Oli pożyczyć dyktafon. Jestem zielona ze złości. Ola nie wierzy, że to ja! Żadnych rozmazanych oczu, żadnego przewracania się na obcasach. Następnie jadę z dyktafonem do Urzędu Gminy.
Czekam przed sekretariatem palanta przeszło dwie godziny. Sekretarka wychodzi do mnie co jakiś czas i mówi, że palant jest na zebraniu. Poczekam. Że palant, być może, nie wróci z zebrania. Poczekam. Że palant wyjedzie, być może, służbowo i żebym się zapisała. Poczekam. I w jakiej sprawie?
Uśmiecham się.
Coś za często wychodzi do mnie sekretarka.
Po dwóch godzinach przesiadam się. Kiedy sekretarka otwiera drzwi – nie widzi mnie. Za chwilę wypada palant. Prosto na mnie. Na mój dyktafonik. Nie ma czasu, niestety, żeby ze mną rozmawiać, ale chętnie pojutrze.
Pojutrze okazuje się, że musiał wyjechać i że sprawę mogę wyjaśnić na niższym szczeblu. Wyjaśniam. Wszystko jest w porządku. Nieprawnie zajęli, no cóż, gmina jest pełna współczucia dla nieuleczalnej choroby dziecka, ale mieszkań nie ma. Gdyby były, w tej chwili dostaliby mieszkanie. Naprawdę.