– …a rzeczy by wzięli, nie? A zostało…!

– A co tam zostało, stare szmaty! Majątek wyciągnęła, starczy, żeby sobie takie łachy odkupić!

– Nie same łachy, nie same…

– …na co by im? Chcieli w Gdańsku, a niechby, nikt im siłą nie wyrywał…

– A może się bali, że siłą…?

– Podobnież krew znaleźli…

– Jaka tam krew, ludzie plotą!

– A te…? Nie darmo tu stoją…

Poszłam wzrokiem za gestem brody mówiącego te słowa i dopiero teraz zauważyłam samochód z literami MO i obok furgonetkę WOP-u. Popatrzyłam na szopę uważniej, widać w niej było jakiś ruch, ktoś przeszedł dookoła i udał się kawałek w las, ale od razu wrócił. Las był tuż, o metr, szopa stała na samym skraju działki.

– …a jak nieśli? Wózka nie mieli, nic nie mieli…

– Wielkie mi co, we dwoje, na plecy zabrać we workach…

– A jeszcze ten Franio przy nich się pętał. Ja mówię, że Franio w tym!

– Franio to nawet gablotę ma…

– Widział kto?

– Wojcieszek widział…

– Trzeźwy był czy pijany…?

– …te z Kątów się zaczaili, bo złe były jak pomór…

– …coś tam wypatrzyć musieli, bo co kogo obchodzi, że kto wyjechał…

– Ten mały Zbinio powiada, że pod ścianą na kolanach węszyli i przez lupę patrzali. Coś tam znaleźli, do torebeczek zbierali. Szparą podglądał, przegonili go…

– A po lesie to nie łazili…?

– Co tam po lesie, dużo znajdą w dziczych dołach…

Z szopy wyszedł funkcjonariusz MO w mundurze i bardzo stanowczo kazał się wszystkim rozejść. Naród nie był uparty, rozszedł się, ja zatem rozeszłam się również. Ruszyłam w dół, ku pętli autobusowej. Po głowie chodził mi Franio.

Nie znałam żadnego Frania, ale coś mi się zaczęło plątać w pamięci w sposób wysoce męczący. Franio, Franio… Gdzie słyszałam Frania? I to niedawno… Cholera. Na diabła mi Franio? Na kichę, ale niech go sobie przypomnę, bo mnie dręczy…

I nagle przypomniałam sobie. W tym gdańskim sklepie, gdzie spędziliśmy mnóstwo czasu, rozmawiając z właścicielem, na zapleczu ktoś powiedział gniewnym głosem: „Ty się, Franiu, nie wygłupiaj…” Nie zwróciłam na to żadnej uwagi, a jednak słowa zostały mi w pamięci. Ten sam Franio czy inny…? Tylu Franiów dookoła bursztynu…? Jeśli ten sam, należałoby może odnaleźć go, popytać…

Na parkingu przed sklepem oderwałam się od Frania, bo nagle ujrzałam swój samochód. Stał spokojnie z boku, wcale nie ukryty, chociaż nie rzucał się w oczy. A, to słodki piesek też tu jest…? Ucieszyłam się nawet, że mogę mieć w nosie autobus, bo zaniechałam już dużych wysiłków fizycznych i robiło mi się zimno, o wygłupach słodkiego pieska w ogóle nie pomyślałam. Zatrzymałam się i rozejrzałam dookoła.

Rozglądałam się tak i rozglądałam, przy okazji odpoczywając, i po kwadransie całkowicie przestało mi to sprawiać przyjemność. Deszcz wprawdzie już nie padał, ale słońce nie wyszło ani na chwilę i ten wściekły północny wiatr wiał nieźle i od tej strony. Wciąż czułam się mokra, nade wszystko w świecie chciałam wrócić w cztery ściany i pod dach, pozbyć się przynajmniej wody z gumiaków, mokrych rękawiczek i mokrej spódnicy, z kaptura coś mi niepojętym sposobem ściekało za kołnierz i w ogóle miałam dosyć wszelkich spacerów i świeżego powietrza. Gdzie ten piekielnik mógł się podziewać i kiedy zamierzał wrócić…?

Mimo woli spoglądałam w kierunku doskonale widocznej pętli autobusowej, ale nic tam nie stało, nic nie podjeżdżało i żadni pasażerowie nie czekali. Dochodziła czwarta, według mojej prywatnej logiki na autobus było jeszcze za wcześnie. Zaczęło się robić ciemno. Zastanowiłam się, czyby nie kupić w sklepie pół litra i nie zużyć, bodaj częściowo, dla ochrony zdrowia. Zanim zdążyłam podjąć decyzję, a wahałam się jeszcze przez drugi kwadrans, słodki piesek pojawił się nagle przy samochodzie. Dochodziło wpół do piątej.

Podniosłam się ze schodków przed sklepem i podeszłam. Na mój widok okazał niemiłe zaskoczenie.

– Co tu robisz?

– Gram na waltorni – odparłam złym głosem, z wybuchłą natychmiast furią. – A ty? Gdzie się podziewasz w tych ciemnościach, zimno mi jak cholera!

Nie odpowiedział na to ani jednym słowem i zrobił coś w ogóle nie do pojęcia. Wsiadł do samochodu, nie otwierając drzwiczek od strony pasażera, ruszył i zostawił mnie na tym parkingu przed sklepem.

Że mnie tam na miejscu jasny szlag nie trafił, to był zwyczajny cud boski. Nie wierzyłam własnym oczom. Różne mi numery wywijał, ale ten przekraczał wszystko. Na całe szczęście od wściekłej furii zrobiło mi się gorąco i te pół litra przestało mi być potrzebne, ale kupiłam je ze złości. Drugi cud, że miałam przy sobie portmonetkę, a należało mieć także zapasowe kluczyki od samochodu! Drogę do pętli autobusowej przeleciałam na skrzydłach szaleństwa, na poszarpanej i niewyraźnej kartce, stanowiącej rozkład jazdy, przy świetle zapalniczki przeczytałam, że autobus odjeżdża o osiemnastej, po trzecim spojrzeniu na zegarek zdołałam zrozumieć aktualną godzinę. Za dwadzieścia piąta. Mąciło mi się w oczach.

Musiałam stanowić chyba niezłe dziwowisko, kiedy siedziałam na ławeczce pod wiatą z pół litrem jarzębiaku w dłoni, popijając płyn dość regularnie, bo korek udało mi się wybić bez trudu, jednym gestem, ze strąkami mokrych włosów na twarzy i morderstwem w oczach. Chłop z flachą w ręku, to jeszcze, ale baba? Młoda w dodatku i w niezłym stanie…?

Obmyślanie sposobów zabicia go zajęło mnie tak, że nie zauważyłam upływu czasu i omal nie zapomniałam, na co tu czekam. Autobus przyjechał dziesięć minut przed czasem, możliwe że byłam już na bani, bo jakoś dziwnie łypano na mnie okiem, ale nie obchodziło mnie to wcale. Do Krynicy Morskiej dotarłam bez przeszkód, w butelce została ledwo jedna czwarta.

No i od tego się zaczęło. Nie bursztyn był mi w głowie i nie podejrzane sensacje. Zabrałabym samochód i wróciła do Warszawy bez niego, ale pilnował mnie niczym strażnik więzienny. W tydzień po powrocie do domu rozeszłam się z nim na zawsze, co by może nie nastąpiło, gdyby nie to, że sam chciał. Zrobił, co mógł, żeby przypadkiem nie pozostawić po sobie przyjemnego wspomnienia i zaraz potem przestał mi się kłaniać na ulicy. Sama byłam zdumiona, że związek, na początku tak płomienny, rozpadł się w jednym mgnieniu oka za obopólnym staraniem. Zgrzytając zębami, poprzysięgłam sobie nigdy więcej nie wychodzić za mąż, a jego czym prędzej zapomnieć, odcierpiałam swoje i nie od razu wygrzebałam się z depresji.

Z tej przyczyny, kiedy w trzy lata później umarł, od rozpaczy byłam niezmiernie daleka i w ogóle zbytnio mnie to nie obeszło.

– I nawet cię nie obchodzi, jak i dlaczego umarł? – spytała z niedowierzaniem nasza wspólna przyjaciółka. – To było przecież nagłe i podejrzane?

– Dlaczego podejrzane? – warknęłam w telefon, łamiąc się odrobinę.

– Jakieś zatrucie wątrobowe. Jak alkoholik… czy ja wiem, po denaturacie…? Nie był przecież alkoholikiem i nie pił denaturatu…?

Przyświadczyłam, że istotnie. Nie był i nie pił. Przyjaciółka znała niektóre szczegóły.

– Podobno był z kimś na kolacji, coś tam pili, a potem się okazało, że za dużo, nie wiem skąd denaturat, w restauracji im przecież nie dali, pogotowie przyjechało, no i do widzenia. Wątroba nie wytrzymała.

– A z kim był?

– Nie wiadomo. Nikt znajomy nic nie wie. Słuchaj, czy to możliwe, żeby go ktoś otruł?

Zastanowiłam się.

– Owszem, możliwe – odparłam po krótkiej chwili namysłu. – Sama byłabym chętnie w jakimś momencie go otruła. Nie zamierzam się w to wdawać.

– Czy nie powinnaś komuś powiedzieć…?

– Gdybym miała coś konkretnego do powiedzenia, pewnie bym to zrobiła. Ale to, co mam, to są wnioski natury przeważnie intymnej. Nie ma mnie w tej całej imprezie.

Na tym stanęło. Wnioski zachowałam dla siebie. Po czym przeniosłam się z deszczu pod rynnę.

* * *

Oczywistą jest rzeczą, że utratę jednego mężczyzny zrekompensować może wyłącznie drugi mężczyzna. Tak mi się przynajmniej w owym czasie wydawało, nie wiedziałam bowiem, że do tych celów nada się każda namiętność.