I źle bym uczyniła, bo łycha nie zdała egzaminu, okazała się do bani, udawało się nią zaczerpnąć wody i tyle. Geologowie zaczęli operować dziurawym wiaderkiem, też przyrządem nie najdoskonalszym. W końcu jeden z nich nie wytrzymał, z determinacją zdjął buty i spodnie, w gaciach wlazł do dołka, zanurzył całe ramiona, dłonią zatykając dno wiadra, i wyrwał na brzeg wielki kłąb śmieci. A razem z nimi upragnioną bryłę.

Tak byli nią obaj przejęci, że ten z wody wcale się od razu nie ubierał, tylko w upojeniu oglądał zdobycz. Dopiero kiedy przemarzł doszczętnie, chwycił spodnie, skarpetki i buty, po czym obaj, szczęśliwi niebotycznie, odbiegli do swojego obozu, pozostawiając na plaży jednostkę wściekłą, do wypęku przepełnioną zawiścią, oburzoną, rozgoryczoną i znacznie mądrzejszą niż przedtem.

Nareszcie zrozumiałam sens śmieci. Nie do pojęcia, że nie wcześniej!

Wróciłam do domu o zmierzchu i poskarżyłam się wymarzonemu mężczyźnie. Wbrew moim nadziejom nie okazał mi żadnej litości.

– Trzeba było samej wygarnąć te śmieci od razu – wytknął – a nie czekać, aż kto inny przyleci.

– Czym? – rozzłościłam się. – Siłą woli? Najlepszy byłby durszlak na długim drągu, ale nie miałam durszlaka nawet na krótkim!

– Nie durszlak, tylko siatka. Jeszcze nie zdołałaś zauważyć? Rybacy łowią bursztyn siatkami, kaczorkiem, tak to nazywają. Służy do wybierania ryb.

– I śmieci…

– I śmieci, zgadza się. Te śmieci to drewno, te same pokłady, w których zastygała żywica, drewno sprzed dwudziestu milionów lat. Ma podobny ciężar właściwy i dlatego morze wyrzuca to razem.

Odniosłam się do tej informacji z niesmakiem. Drewno, cha, cha. No dobrze, drewno również, ale ta cała reszta…? Jakieś szmaty, rybie flaki, zdechłe ptactwo w kawałkach, smoła, węgiel kamienny, węgiel drzewny, skórki od wszelkich owoców, plastykowe opakowania, rozmaite robactwo, szczątki obuwia, szczątki sieci i lin, kości, jarzyny, głównie cebula, ale widziałam i marchewkę, diabli wiedzą, co jeszcze. A nowa czapka marynarska z ruskiego okrętu wojennego, a wielki grzebień, pozbawiony zaledwie dwóch zębów, a zagłówek kolejowy z sypialnego wagonu, a butelka niemowlęca ze smoczkiem w doskonałym stanie, a mało używana rura do pompowania czegoś, może wody, gruba jak ręka, a kanister plastykowy z zakrętką, a czterometrowa decha dębowa, dwucalówka… W porządku, niech będzie, decha to drewno… Ale baniak żelazny trzy metry średnicy, długi jak wagon kolejowy…?

Nie powiedział wprost, że jestem bezdennie głupia, bo zawsze się wyrażał elegancko, ale dał mi to do zrozumienia bardzo wyraźnie. Nic z tego wszystkiego nie pochodzi sprzed dwudziestu milionów lat, szczególnie za tworzywa sztuczne można gwarantować, ważne jest wyłącznie właśnie drewno, i nie byle jakie, nie połamane deseczki ze skrzynek na ryby, tylko czarne kawałki, od malutkich strzępków poczynając, a na grubych pniakach kończąc, poprzez patyki najróżniejszych rozmiarów. To jest owo drewno bursztynowi towarzyszące i po nim się rozpoznaje, czy morze ruszyło właściwe warstwy. Bez czarnego drewna o bursztynie nie ma co marzyć.

Byłam zdolną dziewczynką i teraz już szybko nauczyłam się rozpoznawać czarne strzępki.

Nieco później zaś nauczyłam się dostrzegać czarne śmieci w morzu.

Trafiłam przy porcie na gmerających siatkami w morzu rybaków-bursztyniarzy i Waldemar, bo w jego domu już wtedy zamieszkaliśmy, z litości pokazał mi, w czym dzieło. Tak długo wpatrywałam się w falującą wodę, że wreszcie musiałam zobaczyć nie tylko jedną czarną plamę, ale też inne, mniejsze, odleglejsze, chyboczące się przy dnie czarne smugi i nawet kołyszące się z falą kawałki, głównie patyki. Posunął się tak daleko, że dał mi na chwilę do ręki swoją siatkę, pouczył, jak się to robi, zagarniać należało od dna i od razu unosić, pociągając, żeby zawartość nie wypłynęła z powrotem. Ciężka ta jego siatka była jak piorun, ale udało mi się osiągnąć sukces i wyłowiłam sobie ten pierwszy bursztyn, mleczny, trójkątny, nieduży, ale i tak większy niż wszystkie zebrane. Zapłonęłam amokiem doskonałym.

Mój wymarzony mężczyzna, symulując brak głębszego zainteresowania, włączył się w imprezę, rzekomo dla mojej przyjemności. Przyobiecał mi siatkę. Mimo licznych starań i jeszcze liczniejszych pozorów, Panem Bogiem jednak nie był i wszystkiego nie wiedział. Zaczął od eksperymentu, nabywając w Elblągu siatkę rybacką, rodzaj podbieraka, doskonałą na mazurską uklejkę. W morskich śmieciach wygięła się i połamała od pierwszego kopa. Nic nie mówiłam, ale musiałam chyba jakoś patrzeć, bo szarpnęła nim ambicja i zapowiedział, że jeszcze zobaczę.

Zobaczyłam w rok później. Był to już siódmy rok od owej chwili, kiedy pierwszy raz ujrzałam złocistą smugę na plaży…

Mój wymarzeniec potraktował sprawę poważnie i dwie siatki z grzebieniówki wykonał własnoręcznie. Znakomite! Bez porównania lżejsze niż te rybackie kaczorki, a za to nie do zdarcia, drągi zaś do nich wetknął też zdumiewająco lekkie, z jakiegoś idealnie wysuszonego drewna, znalezionego w głębiach lasu. Na maszty by się nadawały. Od słodkiego pieska różnił się zgoła wstrząsająco, a ciągle jeszcze robiłam porównania, słodki piesek kazałby mi o te siatki postarać się samej i jeszcze by krytykował. Boże, do jakiegoż nieba przeszłam…! W dodatku, zważywszy iż były to czasy reglamentacji i przydziałów specjalnych, dzięki czemu niczego nie można było zwyczajnie kupić, mój wymarzeniec kazał sobie prywatnie uszyć nieprzemakalny kombinezon. Wyglądał w nim epokowo! W efekcie tych wszystkich jego poczynań moje serce zakwitło wzmożonym uwielbieniem dla bóstwa.

Od pierwszej chwili zabawy zawarliśmy umowę, jedna kupa jego, druga moja, na zmianę. W płomieniach uczuć i wypiekach na twarzy, siąkając energicznie nosem, z którego mi ciekło nie od kataru, tylko z zimna, przegarniałam jego kupy, wybierając z nich jego zdobycz. Jako rzetelnie w tym momencie zakochana oślica marzyłam, żeby w którejś znaleźć jakiś cud, bryłę wagi pół kilo, z muchą w środku, obłoczkiem, trawką, krokodylem…! Nie jest wykluczone, że gdybym znalazła coś takiego w swojej, przełożyłabym do jego, bo niczego w owych chwilach nie pragnęłam bardziej niż uszczęśliwić mężczyznę.

Inne sposoby uszczęśliwiania najwidoczniej wychodziły mi nie najlepiej.

Bursztyn ogólnie był, pogoda sprzyjała, śmieci podchodziły. Trzeciego dnia tej współpracy, być może przez brak półkilowej bryły, ponownie opętały mnie zeszłoroczne chęci. Zalęgło się we mnie cichutkie na razie i nieśmiałe pragnienie posiadania całkowicie własnej kupy, osobiście wyciągniętej z morza. Pragnienie nabierało rumieńców, poza tym trochę się czułam jak pasożyt, bo jak to tak, on pracuje, a ja korzystam, nie przywykłam do takich dziwnych sytuacji, wolałabym sama… Siatkę miałam, długie gumiaki też, ale jakoś umykała mi szansa. Każde śmieci, wypatrzone bliżej brzegu, w płytszej wodzie, on od razu wyciągał i znów robiło się to samo, jedno dla niego, drugie dla mnie. Swoją chciwość na bursztyn starał się powściągliwie ukrywać, ale też w nim tkwiła, widać ją było, wyłaziła szparami, jak para spod nieszczelnej pokrywki na bulgoczącym garnku.

W dodatku udawał, że moje staranne wydłubywanie jego zdobyczy nie stanowi dla niego żadnej pomocy. Może i rzeczywiście wcale go nie chciał, w tych śmietnikowych znaleziskach każda bryłka, każdy kawałek, miodowo błyskający spod czarnych patyków, to były odkrycia, od których serce łomotało. Może ja pragnęłam własnej, prywatnej kupy, a on własnego, prywatnego łomotu…?

W każdym razie na moje pełne zapału pytanie:

– Wygrzebać ci…?

Odpowiadał obojętnie:

– Jak chcesz. Jeśli ci to sprawia przyjemność…

Dość rychło przestało mi sprawiać przyjemność.

Co gorsza, tak się jakoś składało, że te jego kupy były urodzajniejsze, przytrafiały się w nich większe sztuki niż w moich. W moich przeważnie drobnica. Nie, cóż znowu, nie oszukiwał mnie, broń Boże, ciągnął uczciwie jak leci, ale tajemnicza i złośliwa siła kierowała jego ręką i siatką niekorzystnie dla mnie. Nie lubiła mnie widocznie.