Po dobrej godzinie, kiedy słońce już niewątpliwie wzeszło, przy pochmurnym i mrocznym dniu okazało się, że udało nam się nazbierać dosyć dużo drewna, węgla, kamieni, kawałków jakichś kości, trochę czegoś, co wyglądało jak zasuszone łajno, i ani odrobiny bursztynu. Przelecieliśmy się kawałek po brzegu, na którym wczoraj leżał połyskujący drobiazg, a dziś nie leżało nic. Deszcz przestał padać, a za to wzmógł się wiatr i podniosła się fala, pobyt na plaży zaczął przypominać bardziej karę za ciężkie grzechy niż przyjemność.

Wróciliśmy do domu i mój słodki pieseczek przypomniał sobie o grymasach.

– W Zakopanem, a niechby i w Szczyrku, w taką pogodę można iść do knajpy, zagrać w brydża, a tu co? Zimno jak cholera i znów pada!

– Trzy lata temu wiedziałeś, co robić… – wyrwały mi się haniebne słowa.

– Starzeję się.

– Nieprawda. Ale możemy pojechać do Gdańska…

W Gdańsku, rzecz oczywista, zwiedziliśmy przede wszystkim sklepy z bursztynami i w jednym ujrzałam coś, od czego ścisnęło mnie w dołku. Dwumetrowy sznur maleńkich bursztynków, trzy milimetry sztuka, tak jasnych, że prawie zielonkawych, lśniących, czystych, wypolerowanych, migoczących, aż się w oczach mieniło. Oszalałam na ich tle, dziko i namiętnie zapragnęłam sama sobie zrobić coś takiego, tak jak w Bułgarii zrobiłam naszyjnik z maleńkich muszelek. Ten rozmiar spotykało się na każdym kroku, tylko jak to wypolerować i przedziurawić…?

Nagabnięty z silnym naciskiem właściciel tych skarbów pobłażliwie wyjawił mi tajemnicę.

– W zasadzie to są odpady. Zostają przy cięciu bursztynu, większej bryły, już po wypolerowaniu. A jeśli trzeba, poleruje się je w bębnie polerskim, inaczej niemożliwe. Dziurkowanie…? A nie, to nie problem…

Jak dla kogo… Poza wszystkim, nie miałam pojęcia, co to jest i jak wygląda bęben polerski. Słodki piesek z rumieńcem na twarzy oglądał te większe, interesując się głównie cenami. Przy nas weszło do sklepu dwoje obcokrajowców i nabyli dwa wisiory, dwie broszki, bransoletę i pierścionek, wszystko oprawione w srebro. Babie oczy się świeciły nie gorzej niż nam i widać było, że chętnie by wykupiła pół sklepu.

– Była tu kiedyś, nie tak dawno, jedna Amerykanka – wyznał prawie już z nami zaprzyjaźniony właściciel. – Kupiła medalion, taki wisior w srebrze, z muchą, mała muszka na skraju bryły, doskonale widoczna. Po paru dniach znów przyszła i poprosiła, żeby jej tę muchę przenieść na środek, żeby było symetrycznie.

– Kretynka…! – wyrwało mi się ze wzgardliwym zgorszeniem.

– No właśnie. Dużo oni mają o tym pojęcia. Powiedziałem jej: „Proszę pani, ta mucha siedzi w tym miejscu już dwadzieścia milionów lat i na pewno nikt jej nigdzie nie przeniesie”. I dopiero wtedy nabrała do tych rzeczy szacunku…

– Zdaje się, że tylko Niemcy trochę się znają na bursztynie? – powiedział pytająco słodki piesek.

– A owszem. Nawet nieźle się znają. Potrafią wybierać najpiękniejsze okazy, przeważnie takie z muszkami, trawkami… I wywożą…

Słodki piesek jakoś przestał grymasić, za to wyrwał mnie ze snu nazajutrz o szóstej rano. Najwidoczniej zapłonął nagłą miłością do spacerów o świcie. Nie próbowaliśmy już zbierać po ciemku kamieni i suszonego łajna, bo nie było takiej potrzeby, deszcz nie padał, wiatr ucichł trochę i słońce oświetliło świat mniej więcej o czasie. Na brzegu gdzieniegdzie leżała odrobina czarnych śmietków, a między nimi z rzadka malutkie bursztynki.

– Jestem rozczarowany – oznajmił słodki piesek z niesmakiem. – Jako czerwonoskóry, stwierdzam, że jesteśmy tu pierwsi, przed nami nie było żywego ducha, chyba że się unosił w powietrzu. To gdzie ten duży bursztyn?

Wysunęłam kąśliwą supozycję, że może pod Związkiem Radzieckim. Do granicy było stąd ładne parę kilometrów, nie chciało nam się lecieć taki kawał, wróciliśmy na szosę i podjechaliśmy na ów koniec świata, oglądany wcześniej. Stało tam parę domów i widać było drogę, wiodącą ku morzu.

Uparliśmy się dziko i wyjątkowo zgodnie. Po niewiarygodnych wertepach, po dziurach, wzgórkach i korzeniach zdołaliśmy przejechać tyle tej ślicznej trasy, że widać było wydmy. Dalej zabrakło nam odwagi, polecieliśmy piechotą, osiągając wreszcie port rybacki nad morzem.

Wszystko to razem, domki i porty, ten nad morzem i ten nad Zalewem, na mapie nosiło nazwę Nowa Karczma. Żadnej karczmy ludzkie oko tam nie widziało, od tamtejszych mieszkańców dowiedzieliśmy się, że miejscowość nazywa się Piaski. W morskim porcie znajdowała się placówka WOP-u, która zażądała od nas dowodów osobistych. W owych czasach dowód osobisty obywatel musiał nosić przy sobie nawet w dzikiej puszczy, mieliśmy je zatem, obejrzeli je i dali nam spokój. Mogliśmy iść na spacer.

Ruszyliśmy plażą na wschód, za plecami pozostawiając kilka łodzi, wyciągniętych na piasek, do granicy było stąd już tylko trzy i pół kilometra, przed nami, nad samą wodą, nie szedł nikt, dziewiczy teren i żadnego bursztynu! Siatkę graniczną było już widać i mój słodki piesek na nowo rozpoczynał kręcenie nosem i grymasy, tak jakbym to ja te rzeczy nieudolnie organizowała, kiedy nagle trafiliśmy znów na krótki pas jakichś czarnych śmieci, głównie drewna. I, o Boże, na samym początku tego pasa leżał bursztyn!

Niekoniecznie potworny, ale jednak miał rozmiary dużego orzecha laskowego albo małego młodego kartofelka. Słodki piesek dopadł go pierwszy i wzrok mu się dziko zaiskrzył, a oblicze okryło rumieńcem.

– Więc jednak…! – wykrzyknął z nieopanowaną chciwością.

Wyprzedziłam go czym prędzej.

– Nie będziesz leciał pierwszy! Ja też chcę takie! Tamten mój…!

Razem wziąwszy, znaleźliśmy w tym czarnym pasku cztery bursztyny, podobne do tego pierwszego, jak na nasze poglądy ogromne. Dopadliśmy ich poniekąd sprawiedliwie, jego dwa i moje dwa. Oprócz nich mnóstwo pomniejszych drobiazgów, sięgających ziarnek grochu, przerastających wszystko poprzednie. Eldorado.

– One są jak grzyby? – zainteresował się słodki piesek, zachłannie, a zarazem podejrzliwie, spoglądając na morze. – Gdzieniegdzie są, a gdzie indziej ich nie ma?

– A ja jestem Duch Święty? – odparłam z lekkim rozgoryczeniem, bo on miał tego więcej, a ja, w obliczu bursztynu, najwyraźniej do reszty przestałam się liczyć. – Na to patrzy. Ale do ruskich już blisko…

Ruskie przyglądały się nam z wieżyczki, ale poza dostarczeniem im tej wątpliwej rozrywki, więcej osiągnięć nie mieliśmy. Wracałam pod wiatr, deklamując z uporem, to głośniej, to ciszej, dość znany poemat:

Rozkwita już wiosny kwiat i słowik zaczyna swe trele.

Ach, jakiż piękny jest świat, ze Związkiem Radzieckim na czele!

– Jeśli za każdym spacerem w tę stronę znajdę bursztyny, jestem skłonny zgodzić się z wieszczem – oznajmił słodki piesek w połowie drogi – ale już przestań, bo mi się niedobrze robi…

Ciemności o tej porze roku zapadały wcześnie, uniemożliwiając zażywanie świeżego powietrza i pozostawiając mnóstwo czasu na całkiem co innego. Tkwiliśmy tam już kilka dni. W krynickim sklepie pracowała ekspedientka wyjątkowej urody, co jakoś nie dotarło do mnie i nie zwróciłam uwagi, że mój słodki piesek niezwykle chętnie i z szalonym zapałem sam robi zakupy, przy czym zajmuje mu to zdumiewającą ilość czasu. Zauważyłam zjawisko, kiedy niecierpliwie czekałam na papierosy.

– Czyś uczestniczył w zbiorze tytoniu? – spytałam cierpko, wydzierając mu paczkę. – Ani razu w tym sklepie nie widziałam kolejki, polędwicę wołową tam nagle przywieźli czy co?

– Nie – odparło moje wybrakowane szczęście, które odpowiedź musiało mieć już z góry przygotowaną. – Ale jakaś dintojra tu się snuje w powietrzu. Słuchałem gadania.

Zainteresowałam się.

– I co?

Odłożył torbę z zakupami na komodę, odwiesił kurtkę, wyjrzał przez ciemne okno, sięgnął po termos, wylał z niego do szklanki resztę herbaty, usiadł przy stole i zdecydował się mnie wtajemniczyć.

– I ze wszystkiego wynika, że znajdujemy się na samym końcu jakiejś złotej żyły. Z tymi ruskimi o tyle masz rację, że jeśli już morze wyrzuca bursztyn, to przeważnie w tamtej stronie, w rejonie Leśniczówka-Piaski…